Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty
Lyman Frank Baum - Czarnoksiężnik z Krainy Oz

Lyman Frank Baum - Czarnoksiężnik z Krainy Oz


Od tak dawna chciałam się zapoznać z tą książką! Pamiętam jak kilkanaście lat temu buszowałam w bibliotece na dziale dziecięco-młodzieżowym szukając "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", w dzieciństwie oglądałam jakieś filmy czy bajki na jej podstawie, dwa czy trzy lata temu zaliczyłam też serial "Emerald City" (zupełnie nieciekawy, nie polecam) - ten tytuł towarzyszył mi od wielu, wielu lat, siedział gdzieś z tyłu głowy i czekał.

Doczekał się w kwietniu, kiedy zabrałam się za zmniejszanie SUBu (więcej o tym, czym jest SUB pisałam tutaj) i sięgnęłam po "Czarnoksiężnika" jako książkę wybraną w marcu do kategorii "Klasyka światowa". I powiem wam, że bardzo srogo się zawiodłam.

Czytanie, które planowałam na max. 2 dni rozciągnęło się do ponad dwóch tygodni, podczas których wręcz zmuszałam się, by po nią sięgnąć i czytać dalej byleby skończyć.

Po pierwsze nie byłam w stanie znieść stylu, w jakim napisana jest ta powieść. Cały czas próbowałam tłumaczyć sobie, że to powieść DLA DZIECI, więc nie wszystko musi być totalnie logiczne i dopowiedziane do końca, dziecko rozumuje inaczej, nie musi wiedzieć wszystkiego. Dla mnie jako osoby dorosłej, pewne aspekty fabuły były nie do zaakceptowania. Poza tym nie mogłam zdzierżyć "prostoty" wypowiedzi Dorotki i jej towarzyszy. I wiecie, znowu tłumaczenie sobie, że to jest książka pisana dla dzieci, to one mają rozumieć a nie ja.........

Po drugie historia sama w sobie też mnie nie ujęła. Wartości w niej przedstawione nie zrobiły na mnie wrażenia (choć przyznam, że ciężko mi było wyłapać , co autor chciał dziecku z pomocą tej książki przekazać....).

Wydanie, które czytałam również nie wzbudziło mojego zachwytu. Oglądając tę serię wydawnictwa Zielona Sowa w internecie, wydała mi się ciekawa i nawet planowałam zakup całej kolekcji, jednak kiedy w moje ręce trafiła pierwsza książka, wywołała rozczarowanie. Podoba mi się tylko okładka. Ilustracje są dosyć proste, nie ma w nich nic oryginalnego (autorem jest Agata Łuksza). Dziecku mogą się podobać, dorosły kolekcjoner ma jednak większe wymagania.


W Wikipedii wyczytałam, że "Czarnoksiężnik" jest powieścią z kluczem, opisującą "ówczesne problemy polityczno-gospodarcze Stanów Zjednoczonych, a przede wszystkim konflikt wokół kwestii oparcia waluty USA wyłącznie na złocie bądź na złocie i srebrze, będącej głównym tematem dwóch kampanii prezydenckich: w 1896 i 1900r [...]" (źródło). Nie znam się na historii Stanów Zjednoczonych ale opisana w Wikipedii alegoria ma sens.

Nie zmienia to faktu, że powieść nie wzbudziła mojego zachwytu, ba! trafiła nawet na listę książek, których będę się pozbywać z mojej biblioteczki....

Moja ocena: 1/6
autor: Lyman Frank Baum
tytuł: Czarnoksiężnik z Krainy Oz

tytuł oryginału: The Wonderful Wizard of Oz 
tłumaczenie: Paweł Łopatka
wydawca: Zielona Sowa
liczba stron: 216





Nicola Yoon - Słońce też jest gwiazdą

Nicola Yoon - Słońce też jest gwiazdą


Moje modły zostały chyba wysłuchane i wreszcie trafiłam na młodzieżówkę, która nie tylko bardzo mi się podobała ale którą chętnie polecałabym wszystkim dookoła! Naprawdę nie mam się do czego przyczepić!

Natasha Kingsley pochodzi z Jamajki, ale od ósmego roku życia mieszka w Nowym Jorku. Jej rodzina przebywa w USA nielegalnie, co przez lata wymagało od wszystkich jej członków nie lada umiejętności, by prawda nie wyszła na jaw. Niestety jedno feralne wydarzenie sprawia, że Urząd Migracyjny dowiaduje się o nielegalnych obywatelach i wydaje nakaz deportacji. Natasha jest zrozpaczona i wściekła na ojca, bo to przez niego muszą wrócić na Karaiby. Dziewczyna nie wyobraża sobie życia w innym kraju, przecież tu ma szkołę, przyjaciół, plany na studia...
Ostatniego dnia swojego pobytu w Stanach poznaje Daniela, Amerykanina koreańskiego pochodzenia. Natasha i Daniel są jak ogień i woda, jedno marzy o romantycznej miłości, drugie hołduje nauce i twardym faktom. Czy można zakochać się w ciągu kilku godzin? Daniel próbuje udowodnić to Natashy, ale nie wie nic o tym, że dziewczyna, w której się zakochał za kilka godzin na zawsze opuści Stany Zjednoczone...

Po pierwsze - nareszcie młodzi INTELIGENTNI ludzie, z prawdziwymi pasjami, czytanie o ich perypetiach było dla mnie prawdziwą przyjemnością. To nie są głupiutkie nastolatki, które omdlewają na widok ukochanej osoby i skrycie marzą o romantycznym pocałunku. Wreszcie ludzie z krwi i kości, z problemami, z zainteresowaniami, żywi, ludzcy, prawdziwi! Mam tak bardzo dość głupiutkich opowiastek dla młodzieży, że jak trafiam na książkę tak inteligentną, to mam ochotę skakać z radości i polecać ją każdemu młodemu człowiekowi do przeczytania!

Po drugie - problemy przedstawione w tej książce to nie są "wielkie problemy" młodzieży typu: czy ja mu się podobam? co robić żeby zwrócił na mnie uwagę? czy zechce mnie pocałować? tylko naprawdę życiowe sprawy, które autorka opisuje bardzo serio. Mamy tu problem emigracji, wychowywania się w dwóch różnych kulturach, problem tożsamości narodowej (czyli w sumie kwestie podchodzące pod moje zainteresowania, także w literaturze). Zresztą, jest to tematyka bliska autorce - Nicola Yoon jest jamajskiego pochodzenia i ma męża... Koreańczyka 😉

Po trzecie - nauka wpleciona w fabułę. Głównie fizyka kwantowa ale dla mnie to tak interesujący temat, że czytałam z wypiekami na twarzy! Idea wieloświatów - wierzę w nią całym sercem!

I po czwarte - nie ma tu zbyt dużo lukru i słodkości, nie ma rzygających tęczą jednorożców, jest.... życie. We wszystkich przejawach. I za to wielkie niech będą dzięki autorce.

I zakończenie. Może i bez happy endu ale dające nadzieję. Jak samo życie.

Polecam bardzo!

Moja ocena: 5/6

autor: Nicola Yoon
tytuł: Słońce też jest gwiazdą

tytuł oryginału: The Sun is also a star 
tłumaczenie: Donata Olejnik
wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie
liczba stron: 336


Mary Ann Shaffer, Annie Barrows - Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek

Mary Ann Shaffer, Annie Barrows - Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek


To druga książka przeczytana przeze mnie w ramach mojej prywatnej tegorocznej zabawy czytelniczej (więcej tutaj). Jako że "Stowarzyszenie..." jest napisane w formie listów, idealnie wpisało się w kategorię "List do ciebie".

Rzecz dzieje się tuż po zakończeniu II wojny światowej. Główną bohaterką powieści jest Juliet, młoda dziennikarka i pisarka, która pewnego dnia dostaje list od mężczyzny z wyspy Guernsey, w którego posiadaniu znalazła się jedna z książek z jej księgozbioru. Dawsey pisze do Juliet licząc na jej pomoc z zakupie innych dzieł autora książki, jako że na wyspie księgarnie nie są tak dobrze zaopatrzone jak w Londynie. W jednym z listów Dawsey zdradza Juliet historię powstania na okupowanej przez Niemców wyspie "Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" a ta, zafascynowana tym przedsięwzięciem, zaczyna korespondować z innymi mieszkańcami Guernsey a w końcu przypływa na wyspę, by wszystkich poznać osobiście i napisać o nich książkę.

Nudne? Sztampowe? Nic z tych rzeczy! Przyznam, że rzadko traktuję serio okładkowe blurby i zachwalania słynnych osób polecających dany tytuł. W przypadku "Stowarzyszenia..." zgadzam się ze wszystkim, co napisała Elizabeth Gilbert a książka niemal od pierwszych stron trafiła w poczet powieści bliskich memu sercu.

Co mnie zatem tak zachwyciło?

Po pierwsze ludzie.  Członkowie stowarzyszenia a także kilkoro innych wyspiarzy zostali przedstawieni tak barwnie, że ma się wrażenie, iż to prawdziwe osoby a nie fikcyjne postaci literackie. Większość z nich jest tak sympatyczna i serdeczna, że czytając powieść czułam, jakbym zyskiwała nowych przyjaciół.

Po drugie: książki. A właściwie miłość do nich i co dzięki niej może się narodzić. Z uśmiechem na ustach czytałam o wyborach literackich członków stowarzyszenia i rozpierała mnie prawdziwa duma, gdy książka odmieniała życie czytelnika. Zwłaszcza, że wielu członków stowarzyszenia nie miało wcześniej do czynienia z literaturą, wielu z nich dzięki czytelniczemu klubowi po raz pierwszy przeczytało książkę! Poza tym po prostu dobrze się czułam wśród osób potrafiących docenić słowo pisane i całym sercem rozumiałam Juliet i jej powody odrzucenia zaręczyn Roba Dartry'ego (zrobiłabym to samo!!!)

Po trzecie: historia wyspy Guernsey pod okupacją niemiecką. Kiedy zaczynałam pisać streszczenie treści, początkowo chciałam napisać: "To historia Juliet..... bla bla bla". Ale to nie jest historia Juliet, choć jest ona jedną z ważniejszych postaci w książce. To przede wszystkim opowieść o mieszkańcach wyspy i o wojnie/okupacji widzianej ich oczami. No bo powiedzcie sami - co wy wiecie o okupacji niemieckiej na Guernsey? Ba, co wy w ogóle wiecie o Guernsey??? O okupowanym Londynie można przeczytać wiele ale losy wyspy pomiędzy Anglią a Francją były mi do tej pory kompletnie nieznane. Autorki książki pokazują na przykładzie wyspiarzy, że wojna nie dzieli ludzi na dobrych i złych, czarnych i białych. Że nie wszystko jest takie, jakie na pierwszy rzut oka wydaje się być. Że nie każdy Niemiec jest zły a i wśród Brytyjczyków/Guernseyczyków zdarzają się kolaboranci. Poza tym wojna nie przynosi wyłącznie cierpienia, zdarzają się też chwile radości (jeśli oczywiście chce się je dostrzec). 

I po czwarte: forma w jakiej podana jest nam cała opowieść czyli listy. W dzisiejszych skomputeryzowanych czasach rzecz nieomal zapomniana. Czytałam zachłannie, jakbym sama była ich odbiorcą.

Książka podzielona jest na dwie części. Pierwszą połknęłam zachłannie, drugą zaś (w której Juliet przybywa na wyspę) czytałam już nieco wolniej. Wydaje mi się, że to przez patos związany z osobą Elizabeth, który zwyczajnie zaczął mnie nużyć.

"Stowarzyszenie Miłośników...." to powieść od której robi się cieplej na sercu. Zachwyciła mnie bezbrzeżnie.  "Może książki mają jakiś instynkt, który prowadzi je do właściwych czytelników?" zastanawia się Juliet w jednym z listów. Ja nie mam co do tego wątpliwości i myślę, że Juliet i Dawsey przyznaliby mi rację 😉

Moja ocena 6/6 

autor: Mary Ann Shaffer, Annie Barrows
tytuł: Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek
tytuł oryginału: The Guernsey Literary And Potato Peel Pie Society
tłumaczenie: Joanna Puchalska
wydawca: Świat Książki
liczba stron: 256


Annie Proulx - Kroniki Portowe

Annie Proulx - Kroniki Portowe



Wszyscy zachwalają, wszyscy polecają! Nawet moja chrzestna wspomina, że to jej ulubiona książka. Mnie z kolei jak przez mgłę majaczą sceny z filmu, który oglądałam lata temu...

I na książkę przyszła w końcu pora. W bibliotece trafił się egzemplarz w nowym tłumaczeniu Jędrzeja Polaka.

Na okładce czytamy: "Kroniki portowe to opowieść o człowieku, który na zapomnianej wyspie odnajduje swoją tożsamość i odzyskuje utracone w dzieciństwie poczucie własnej wartości. To także rozgrywająca się na surowych, mroźnych wybrzeżach Nowej Fundlandii historia o tym, że do odwrócenia kolei losu nie zawsze trzeba wielkich rewolucji, tylko wystarczy dać się ponieść sprzyjającym nurtom." I to jest największa siła tej książki -spokojne, miarowe tempo życia i świadomość, że jeśli tylko chcesz, życie wyciągnie do ciebie pomocną dłoń. Przez pierwsze 50-70 stron główny bohater bardzo mnie irytował, wręcz odpychał. Nie darzę sympatią ludzi, którzy biernie poddają się losowi, nie potrafią walczyć o dobre, godne życie. Są miękcy, płaczliwi, bojaźliwi, uczepieni ludzi, którzy ich krzywdzą. Nie rozumiem takiej postawy, takiej bierności. Potem, z chwilą przeprowadzki na Nową Fundlandię, postawa Quoyle'a powolutku zaczęła się zmieniać. Widać było więcej odwagi, więcej determinacji w mierzeniu się z życiem.

Powieść czyta się niezbyt zachłannie ale płynnie. Osoby lubujące się w morskich klimatach z pewnością docenią zimne, surowe krajobrazy Nowej Fundlandii oraz opisy związane bezpośrednio z życiem nad morzem. I nieważne, że nie mam pojęcia czym jest sterburta, dziobnica czy dejwud - o budowie łodzi czyta się naprawdę przyjemnie i bez zgrzytania zębami.

Jedyne, co mnie w tej książce irytowało, to ilość wspomnianych przestępstw na tle seksualnym. Nowa Fundlandia jawi mi się teraz jako region pełen zboczeńców i zwyrodnialców, aż nieprawdopodobne, by na jednej wyspie dochodziło do aż tylu wykroczeń! Ale może był to celowy zabieg autorki, by region ten nie jawił się czytelnikowi jako kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie każdy nowo przybyły może zacząć życie od nowa i być szczęśliwym. Może chodziło o tę tzw. równowagę w przyrodzie? Może być dobrze ale nie idealnie?

Jednocześnie chciałabym zaznaczyć, że to nie jest słodka i ciepła opowiastka o facecie, który znalazł nowy dom i miłość. Ludzie w tej powieści są przyjaźni, da się ich lubić ale jednocześnie czuć od nich pewną surowość i chłód. Są tacy jak krajobraz dookoła.  I takie też jest ich życie - surowe, naznaczone czasem cierpieniem ale to nie znaczy, że zupełnie nieszczęśliwe.

Czy mnie zachwyciła? Nie do końca. Nie potrafiłam odnaleźć w tej historii czegoś 'swojego'. Nadal uważam, że to bardzo przyjemna lektura ale - przynajmniej dla mnie - na jeden raz. Powrotów raczej nie planuję.

Moja ocena: 4,5/6

Rupi Kaur - Mleko i miód

Rupi Kaur - Mleko i miód



Rzadko zdarza się aby poezja zachwyciła mnie do tego stopnia. Tak głęboko, aż po skraj duszy i serca. Krytycy mogą sobie narzekać i nazywać krótkie formy Kaur "poezją instagrama" ale nie można odmówić tym wierszom głębi, trafności i siły przekazu.

Nie identyfikuję się ze wszystkimi doświadczeniami, o których pisze autorka, wiele emocji jest mi obcych, wielu rzeczy nie doświadczyłam ale jako kobieta żyjąca tu i teraz, dokładnie w tych samych czasach co Rupi Kaur, potrafię zrozumieć jej ból i gniew.

Oryginalna wersja tych wierszy porusza mnie o niebo głębiej niż polskie tłumaczenie, w którym utracono specyficzną linię melodyczną a tym samym siłę wyrazu i - miejscami - efekt uderzenia obuchem w łeb. Po polsku ta poezja zwyczajnie nie brzmi, nasz język rządzi się zupełnie innymi prawami niż angielski.

Jestem zdania, że poezje Rupi Kaur powinna mieć na swojej półce każda kobieta w absolutnie każdym zakątku świata.

Moja ocena 6/6

autor: Rupi Kaur 
tytuł: Mleko i miód

tytuł oryginału: Milk and honey
tłumaczenie: Anna Gralak
wydawca: Wydawnictwo Otwarte
liczba stron: 416


Sylvain Reynard - Raven (cykl florentyński #1)

Sylvain Reynard - Raven (cykl florentyński #1)


A myślałam, że wyrosłam już z powieści o wampirach! 😋

Niezbyt atrakcyjna fizycznie, poruszająca się o lasce Raven Wood zajmuje się renowacją starych obrazów w galerii Uffizi we Florencji. Pewnego wieczoru wracając z imprezy u znajomych jest świadkiem napadu na bezdomnego. Próbując interweniować, sama ściąga na siebie wściekłość napastników. W ostatniej chwili wyłania się z mroku tajemnicza postać, która bezwzględnie rozprawia się z bandziorami i ratuje Raven życie. Kiedy dziewczyna odzyskuje przytomność, okazuje się, że od felernego wieczoru minął ponad tydzień a ona sama uległa niewytłumaczalnej przemianie:  jest piękną i szczupłą kobietą a po jej ułomności nie został żaden ślad. W galerii Uffizi nikt jej nie rozpoznaje a na dodatek okazuje się, że jest główną podejrzaną w sprawie kradzieży kolekcji bezcennych ilustracji Boticellego. Raven postanawia przeprowadzić własne śledztwo, w trakcie którego trafi w mroczne zakamarki Florencji, gdzie zetknie się z istotami, o których istnieniu nie miała do tej pory pojęcia. 

Jest wiele rzeczy, na które trzeba w tej powieści przymknąć oko i naprawdę warto to zrobić, bo otrzymamy w zamian fajne czytadło z ciekawą fabułą, plastycznymi opisami i mroczną scenerią a na dodatek będziemy mieli szansę pogłębić swoją wiedzę w temacie malarstwa Boticellego (ja pod wpływem lektury miałam przez jakiś czas "Wiosnę" ustawioną jako tło pulpitu)!

To, co mnie najbardziej ujęło w tej powieści to miejsce akcji. Florencja, starożytne miasto pełne zabytkowych kościołów, mostów, pałaców i innych budynków oświetlonych nocą przez uliczne latarnie. Galerie ze słynnymi na cały świat obrazami. Mroczne zaułki i podziemny, tajemniczy świat wampirów... Wszystko tak plastycznie opisane, że obrazy przesuwają się przed oczami jak w filmie.




Bardzo spodobała mi się także decyzja autora, aby główną bohaterką uczynić osobę niepełnosprawną i mało atrakcyjną fizycznie. Na początku powieści ulega ona wprawdzie przemianie ale jest to stan krótkotrwały, po jakimś czasie ciało Raven wraca do poprzedniej formy. Jaka to ulga móc wreszcie poczytać, że mężczyzna zakochuje się przede wszystkim w kobiecym umyśle ale pożąda też jej ciała ze względu na apetyczne krągłości, pełne piersi, mocne uda a nawet tak zwaną 'oponkę' na brzuchu!

Osoby uprzedzone do wampirów pragnę uspokoić, że nie ma tu cudnych Adonisów połyskujących w pełnym słońcu brokatem. Wampirom Reynarda znacznie bliżej do wersji Anne Rice niż Stephenie Meyer.  
 
I jeszcze jedna uwaga - to jest romans. I to ognisty, sporo tu scen ocierających się niemal o pornografię.

No cóż, zdaje się, że twórczość pana Reynard będzie takim moim małym 'guilty pleasure', oddechem po ciężkim dniu, kiedy nie mam siły ani ochoty na lekturę angażującą myślenie. Czeka już na mnie drugi tom cyklu, ale zatopię w nim zęby dopiero w styczniu, bo na razie kończę inne powieści 😁

P.S. Polskie okładki jak zwykle szkaradne i zniechęcające do sięgnięcia po lekturę! 😒

P.P.S. Przez lekturę przewija się postać profesora Gabriela Emmersona, bohatera poprzedniego cyklu powieściowego Reynarda. Koniecznie muszę nadrobić!

Moja ocena: 4,5/6

autor: Sylvain Reynard
tytuł: Raven
tłumaczenie: Ewa Morycińska-Dzius
wydawnictwo: Akurat
liczba stron: 512



Simran Singh - Conversations with the Universe / Rozmowy z Wszechświatem

Simran Singh - Conversations with the Universe / Rozmowy z Wszechświatem


Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się budzić w nocy zawsze o tej samej godzinie, dostrzegać na mieście ciągle ten sam billboard albo zupełnie niespodziewanie odnaleźć jakiś ważny dla ciebie przedmiot z przeszłości? Czy zastanawiałeś się kiedyś nad sensem zdarzeń, nad znaczeniem symboli, zbiegów okoliczności czy snów, które pojawiają się w twoim życiu?

Wszechświat jest z tobą w nieustannym dialogu. Cały czas komunikuje się z tobą poprzez odwołanie się do zmysłów wzroku, słuchu, węchu. Stawia na twojej drodze liczby, zwierzęta, banery reklamowe, usterki w domu czy w samochodzie, konkretne zapachy czy dźwięki chcąc ci w ten sposób coś przekazać. Jest jak cichy przewodnik, doradca, który wciąż do ciebie mówi. Czy zechcesz go wysłuchać?

Książka napisana przez Simran Singh jest swego rodzaju przewodnikiem po symbolice języka, którym przemawia do nas Wszechświat. Na początku odpowiada na pytania, czy cokolwiek w życiu pojawia się przypadkiem, jak rozpoznać momenty zwrotne w życiu oraz dlaczego przydarza nam się to, co się przydarza i jak rozpoznać dary z każdej nawet najtrudniejszej sytuacji. Potem Singh przechodzi do omawiania poszczególnych elementów języka Wszechświata i tłumaczenia ich symboliki: od powtarzających się w naszym życiu liczb czy nazw, przez pory roku, zwierzęta, sny czy dopadające nas dolegliwości zdrowotne a nawet usterki w samochodzie czy mieszkaniu!

Okazuje się, że nic nie dzieje się przypadkiem, trzeba tylko chcieć zobaczyć i usłyszeć pojawiające się znaki. Autorka zachęca do obserwowania świata dookoła, do podejmowania prób zrozumienia jego sposobu komunikacji a przede wszystkim do zaufania jego symbolice i zrozumienia, że człowiek jest częścią Wszechświata, jest z nim Jednością, więc wszystko co pojawia się na naszej drodze życia, ma nam tylko pomóc w lepszym zrozumieniu sensu naszego jestestwa.

Czytałam książkę w oryginale i powiem szczerze, że o ile tematyka sama w sobie jest naprawdę ciekawa, to nie do końca przekonała mnie forma przekazu. Język, jakim posługuje się Simran Singh nie jest wprawdzie zbyt skomplikowany ale cechuje go bardzo duża ilość powtórzeń, mówienie w kółko o tym samym tylko w nieco innym ujęciu i spore dłużyzny. Wszystko to sprawiało, że czytanie ciągnęło się w nieskończoność a niektóre fragmenty wręcz omiatałam tylko wzrokiem, zirytowana bezcelowym 'laniem wody'. Uważam, że bez uszczerbku na treści można by skrócić tę książkę co najmniej o 1/3.

Mimo wszystko polecam tę pozycję osobom zainteresowanym rozwojem duchowym i ezoteryką, może ona być wstępem do wspaniałej przygody z życiem.
Po polsku książka ukazała się nakładem wydawnictwa Biały Wiatr.

Moja ocena: 3,5/6

autor: Simran Singh 
tytuł: Conversations with the Universe. How the world speaks to us.
wydawnictwo: Select Books 
liczba stron: 216 








autor: Simran Singh 
tytuł: Rozmowy z Wszechświatem 
tłumaczenie: Monika Kowalska
wydawnictwo: Biały Wiatr 
liczba stron: 304 
Coleen Hoover - November 9

Coleen Hoover - November 9


Tyle zawsze narzekam na prozę z gatunku young adult, że głupia, że kiepsko napisana, że bez większej merytorycznej wartości a tu proszę - w końcu trafiam na książkę, która naprawdę mi się podoba i do niewielu rzeczy tak właściwie mogę się przyczepić.

9. listopada życie Fallon zmieniło się o 180 stopni. To dzień, w którym ledwo uszła z życiem z pożaru w domu jej ojca, słynnego aktora. Blizny pokrywające niemal całą połowę ciała bohaterki przekreślają jej marzenia o karierze aktorskiej i utrudniają normalne relacje z rówieśnikami. Fallon wstydzi się tego, jak wygląda a całe zgorzknienie wylewa na ojca, którego wini za wypadek. W rocznicę wypadku, podczas kłótni z ojcem w restauracji niespodziewanie przysiada się do ich stolika nieznany chłopak. Ben wydaje się być oburzony tym, jak ojciec traktuje własną córkę i postanawia udawać chłopaka Fallon, aby dać jej ojcu prztyczka w nos. Między Fallon a Benem rodzi się dziwne uczucie, coś pomiędzy przyjaźnią a fascynacją. Ponieważ dziewczyna przeprowadza się na drugi koniec Stanów, oboje zawierają umowę, że będą się spotykać raz do roku 9.listopada a w pozostałe dni nie będą się ze sobą kontaktować. W tym momencie fabuła rozszczepia się i jest prowadzona dwutorowo: w rzeczywistości i w powieści, którą pisze Ben. Wątki splatają się ze sobą a im bliżej końca, tym coraz bardziej zszokowany czytelnik nie może uwierzyć, jak bardzo powiązane są losy tych dwojga.

Zacznę może od jedynego zarzutu, jaki mam wobec tej historii. Siła uczuć pomiędzy tym dwojgiem wydaje mi się mało prawdopodobna. Widzą się tylko raz w roku przez kilka godzin, w pozostałe dni nie kontaktują się ze sobą w żaden sposób, żyją własnym życiem, nie są parą sensu stricte, więc umawiają się z innymi a mimo to każdego 9.listopada wybucha między nimi wulkan miłości i pożądania (tak, sporo tu seksu). Jestem w stanie zrozumieć taką fascynację jako jednorazowy akt ale po dwóch, trzech latach siła takiego 'uczucia' powinna naturalnie opaść albo w ogóle zniknąć. Weźmy dla przykładu związki, w których jeden z partnerów wyjeżdża do pracy zagranicę. Wiecie dlaczego większość takich związków się rozpada? Bo brakuje stałego kontaktu - przede wszystkim fizycznego (nie mam tu na myśli wyłącznie seksu). On lub ona czuje się coraz bardziej samotny/a, uczucie do partnera po prostu gdzieś znika. Nie rozumiem więc tej ciągle żywej fascynacji pomiędzy Fallon a Benem.

Pomijając ten fakt, na który jestem skłonna przymknąć oko (w końcu to powieść dla starszych nastolatek i młodych studentek, które zazwyczaj są spragnione takich treści), powieść podobała mi się pod wieloma względami. Po pierwsze mamy tutaj bohaterkę, która nie jest pięknością a ciało w połowie pokryte bliznami czyni ją osobą niepewną siebie, zakompleksioną a przede wszystkim rezonującą z czytelniczkami, które mogą się z nią pod wieloma względami identyfikować (w końcu która młoda kobieta uważa się za nieskazitelnie piękną?).
Po drugie bardzo popieram w literaturze miłość pomiędzy nieidealnymi bohaterami. Wydaje mi się bardziej ludzka, prawdziwa. A sposób, w jaki Ben patrzy na ciało Fallon, w jaki ją dotyka i całuje ma szansę obudzić w wielu zakompleksionych dziewczynach nadzieję, że i one bez względu na to, jak wyglądają, zasługują na takie spojrzenia i taki dotyk.
A po trzecie to jest naprawdę dobrze napisana historia, z sensownymi dialogami (och, dialogi w większości powieści young adult to dla mnie horror), ciekawym pomysłem na fabułę oraz tajemnicą w tle. A pod koniec powieści, kiedy wychodzą na jaw pewne fakty, szczęka opada z wrażenia a na policzki wyskakuje rumieniec wywołany gorączkowym przerzucaniem stron i chłonięciem tekstu, byle dowiedzieć się jak to się wszystko skończy...

Tak, podobało mi się. Tak, chcę przeczytać więcej książek Collen Hoover.

Moja ocena: 5/6

autor: Coleen Hoover 
tytuł: November 9
tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski
wydawnictwo: Otwarte 
liczba stron: 336
Gangaji - Diament w twojej kieszeni

Gangaji - Diament w twojej kieszeni


Może w ogóle nie powinnam pisać tej recenzji, skoro rzecz dotyczy ebooka niewiadomego pochodzenia i tak właściwie sama sobie jestem winna, że zamiast kupić normalną, papierową wersję wolałam najpierw zapoznać się z tekstem elektronicznym wyłowionym z czeluści internetu. Z drugiej strony nie wiem, czy wersja papierowa sygnowana przez jedno z moich najukochańszych wydawnictw - Biały Wiatr - nie jest powieleniem tego translatorskiego horroru i czy czasem nie zaoszczędziłam tych trzydziestu paru złotych...

Zacznijmy pokrótce od opisu, o czym tak właściwie jest przeczytana przeze mnie książka. Otóż Gangaji to pseudonim duchowej przewodniczki, która przekazuje światu nauki, które sama otrzymała od swojego hinduskiego mistrza Papaji. Zachęca ona do świadomej samorealizacji, do zatrzymania się i przyjrzenia się swojemu życiu, do odrzucenia na chwilę wszystkiego co zewnętrze, skupienia się na własnym wnętrzu i odkrycia diamentu, który wszyscy w sobie nosimy. Zapewne jest to bardzo ciekawa książka, zmuszająca do myślenia i zapraszająca do wprowadzania zmian w życiu, niestety mnie nie było dane się o tym przekonać z winy tłumacza, który przekształcił tę pozycję w coś literacko kompletnie niestrawnego.

Ebook, który przeczytałam sygnowany jest przez nieznane mi wydawnictwo Samadi (strona www nie istnieje), tłumaczem jest pan Jakub Filipek a redaktorem, grafikiem i korektorem niejaki pan Michał Filipek. Zbieżność nazwisk jak mniemam nie jest przypadkowa, pewnie rodzinny biznes. W dzisiejszych czasach każdy może napisać książkę, każdy może ją też przetłumaczyć i 'wydać' w internecie. Niestety. Niestety, bo potem trafiają do sieci takie 'perełki' jak ta, którą Wam dzisiaj przedstawiam... A moje obawy co do nakładu wydawnictwa Biały Wiatr wiążą się z tym, że nazwisko pana Jakuba Filipka dalej widnieje w wykazie tłumaczy - wprawdzie pojawia się tam jeszcze pan Dariusz Wróblewski, który być może wystąpił jako ten, który opierał się na tłumaczeniu pana Filipka, wygładził je i dopracował ale dopóki nie będę miała w rękach egzemplarza z wydawnictwa Biały Wiatr, to się wypowiadać nie będę.

Otóż dzisiaj nie będę koncentrować się na treści książki a na jej przekładzie. Jak to się stało, że tłumaczenia podjęła się osoba, która o tym fachu nie ma zielonego pojęcia?! Wiecie, tu nie chodzi o to, że kilka zdań zostało koślawo przetłumaczone czy że przekład jest nieco sztywny, co utrudnia płynne czytanie.

Tego w ogóle nie da się czytać!

W trakcie lektury wielokrotnie zastanawiałam się, czy nie porzucić polskiego przekładu na rzecz angielskiego oryginału, bo serce mi krwawiło i mózg uszami wypływał w kontakcie z językowym inwalidztwem tłumacza. Nie wiem, jak inaczej scharakteryzować translatorskie umiejętności pana Jakuba Filipka niż jako poważne językowe upośledzenie.

Ale przejdźmy do rzeczy - o co tak naprawdę mam pretensje. Cytatów nie będzie, bo musiałabym tu przytoczyć jakieś 99% książki...

1. Tłumacz nie ma bladego pojęcia o tematyce książki, którą przekłada. Nie 'czuje' tematyki związanej z rozwojem duchowym, nie rozumie sensu zdań, które tłumaczy.

2. Tłumaczenie odbywa się na zasadzie 1:1, zostaje zachowana budowa oraz tryb zdania oryginalnego, co daje kuriozalne efekty w języku polskim. Zamiast tłumaczyć sens, daną myśl, tłumacz przekłada słowo w słowo nie zadając sobie trudu stworzenia spójnej wypowiedzi. Często zastanawiałam się jak wyglądałby ten przekład, gdyby językiem wyjściowym był niemiecki, gdzie w zdaniach podrzędnie złożonych czasownik często ląduje na samym końcu zdania. W polskiej konstrukcji zdaniowej też znalazłby się na końcu?

3. Rażące błędy merytoryczne wynikające ze zjawiska tzw. false friends czyli wyrazów które brzmią bardzo podobnie w dwóch językach ale mają różne znaczenie. W przypadku "Diamentu..." autor przekładu notorycznie tłumaczył słowo 'realize' (zdawać sobie sprawę, uświadamiać sobie coś) jako 'realizować'.

Wyszedł z tego translatorski potwór, który powinien być analizowany na warsztatach czy studiach podyplomowych dla tłumaczy jako przykład, jak NIE NALEŻY tłumaczyć.

Tym razem pominę ocenę książki, bo dawanie jej jedną gwiazdkę za nieumiejętne tłumaczenie byłoby po prostu niesprawiedliwe.

autor: Gangaji
tytuł: Diament w Twojej kieszeni
tytuł oryginału: The diamond in your pocket
tłumaczenie: Jakub Filipek
wydawnictwo: Samadi
liczba stron: 202
Cassandra Clare - Miasto Kości (cykl Dary Anioła #1)

Cassandra Clare - Miasto Kości (cykl Dary Anioła #1)


Dawno nie czytałam dobrej młodzieżowej fantasy, oj dawno! A wzięty od niechcenia z biblioteki pierwszy tom cyklu Dary Anioła okazał się być wyjątkowo przyjemną i lekką lekturą a co najważniejsze - narobił mi niezłego apetytu na dalsze tomy serii.

Akcja skupia się wokół nastoletniej Clary, której matka ginie w dziwnych okolicznościach. Clary próbując odnaleźć zaginioną rodzicielkę trafia na tzw. Nocnych Łowców, którzy chronią świat przed demonami, wampirami i innymi groźnymi stworzeniami z innych wymiarów. Z ich pomocą stopniowo odkrywa rodzinne tajemnice oraz swoje przeznaczenie.

To bardzo zwięzły opis fabuły ale nie chciałabym niczego spojlerować. Możecie mi wierzyć na słowo, że dzieje się tu tyle, że raczej nie powinniście się nudzić. Praktycznie każdy rozdział przynosi jakąś nową informację, zmienia postać rzeczy, zmusza do spojrzenia na to, co działo się do tej pory z innej perspektywy. A na koniec autorka serwuje nam taki twist, że nawet mnie - czytelniczce, którą naprawdę mało co zaskakuje - szczęka opadła do samej podłogi.

Pod względem klimatu książka Cassandry Clare szalenie wręcz kojarzyła mi się z moim ukochanym serialem z czasów nastoletnich - "Buffy postrach wampirów" (byłam psychofanką 😜). Nie wiem, czy autorka w jakikolwiek sposób inspirowała się światem przedstawionym w tym serialu ale były momenty, kiedy wręcz nie mogłam się odpędzić od skojarzeń z w/w serialem.

Bransoletka oraz t-shirt na poprzednim zdjęciu to wygrana w konkursie

Wady? W moim odczuciu tylko jedna: zbyt długie i nic nie wnoszące do akcji dialogi pomiędzy bohaterami. Ale zaznaczam, że jako 35-latka nie jestem targetem tej powieści i flirty i przekomarzania bohaterów zwyczajnie mnie nudziły. Podejrzewam, że nastolatki czy młode studentki lepiej się odnajdą w tych klimatach. W moim wieku nieco inaczej patrzy się na miłość i związki (także w literaturze!).

Serialu na podstawie cyklu nie oglądałam i nie zamierzam. Dobór aktorów skutecznie mnie odstrasza.

P.S. I na litość boską! Czy ktoś mógłby wydać tę serię w Polsce z mniej ohydnymi okładkami?!

Moja ocena: 5/6

autor: Cassandra Clare 
tytuł: Miasto Kości (cykl Dary Anioła #1)
tytuł oryginału: City of Bones
tłumaczenie: Anna Reszka
wydawnictwo: MAG
liczba stron: 508
David Allen "Getting Things Done czyli sztuka bezstresowej efektywności" (audiobook)

David Allen "Getting Things Done czyli sztuka bezstresowej efektywności" (audiobook)


Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie tej książki.

Jestem osobą myślącą, nie boję się używać szarych komórek. Większość problemów jakie napotykam w życiu zawodowym staram się rozwiązywać samodzielnie a tam, gdzie jest to możliwe szukam dodatkowo sposobów na ułatwienie sobie wykonywania pewnych zadań (zwłaszcza jeśli są powtarzalne). Dlatego też zdecydowana większość porad pana Allena nie stanowiła dla mnie nowości ani odkryć na miarę Ameryki -  część z nich stosuję od dawna i nie potrzebowałam żadnego poradnika aby wpaść na dany pomysł.

Podczas słuchania o metodzie GTD zastanawiałam się w głównej mierze do kogo adresowana jest ta książka, bo odniosłam dziwne wrażenie, że do ludzi nie potrafiących (albo po prostu nie chcących) myśleć. Według Allena jego poradnik skierowany jest do menedżerów wysokiego szczebla i powiem szczerze, że współczuję firmom, które zatrudniają menedżerów potrzebujących tego rodzaju lektury.

Od daty premiery "Getting Things Done" minęło kilkanaście lat a to w dzisiejszym zdigitalizowanym świecie bardzo długi okres czasu. Nie da się ukryć, że niektóre porady Allena trącą myszką.
Poza tym czy ludzie naprawdę nie wiedzą do czego służą teczki i segregatory i czy trzeba przedstawiać im szczegółową listę artykułów biurowych, w które powinni się zapatrzyć aby sprawnie realizować się w tzw. pracach biurowych?

Wydaje mi się, że Allen niekiedy za bardzo skupia się na rozdrabnianiu pewnych zadań na poszczególne etapy zamiast po prostu wykonać dane zadanie. Jest w książce podany taki jeden kompletnie absurdalny dla mnie przykład umawiania się z klientem an obiad. Allen radzi jak rozpisać to zadanie na kilkanaście etapów (!) co w efekcie trwa trzy razy dłużej niż zwyczajne podniesienie słuchawki i po prostu wykonanie tego telefonu.

Irytował mnie także użyty w książce język. Mówiąc o rzeczach prostych i nieskomplikowanych autor używa obco brzmiących sformułowań i naukowych terminów, zapewne chcąc w ten sposób nadać swojej wypowiedzi powagi i kompetencji, jednak w moim odczuciu brzmi po prostu śmiesznie.

Wiem, że jest to bardzo popularna pozycja, wiele osób zachwyca się metodą GTD. Jeżeli okazuje się pomocna - to super. W moim przypadku publikacja ta nie wniosła niczego nowego do mojego zawodowego życia i przyznam, że zupełnie nie rozumiem jej fenomenu.

Moja ocena: 1/6

autor: David Allen 
tytuł: Getting Things Done czyli sztuka bezstresowej efektywności
czyta: Marcin Fugiel
wydawnictwo: Onepress
czas nagrania: 10godz 16min

Maria S. Cummins - Tajemnica Gerty

Maria S. Cummins - Tajemnica Gerty


Trafiłam niedawno na wcześniej zupełnie mi nieznaną pozycję z klasyki literatury młodzieżowej, która zachwyciła mnie do tego stopnia, że nawet w pracy wykorzystywałam każdą wolną chwilę na czytanie. Mowa o debiutanckiej powieści dla dziewcząt "Tajemnica Gerty" autorstwa dziewiętnastowiecznej amerykańskiej pisarki Marii Cummins.
Bohaterką powieści jest ośmioletnia Gerta, która osierocona przez matkę wychowuje się w domu okrutnej opiekunki, gdzie doświadcza upokorzeń i przemocy. Udaje jej się wyrwać z nędzy dzięki staremu latarnikowi oraz jego niewidomej znajomej. Przyszłość kryje przed nią jednak jeszcze wiele trudów, które ukształtują jej charakter oraz znajomości, które pozwolą odkryć Gercie tajemnicę jej pochodzenia.
Nie da się nie dostrzec wad tej powieści - w oczy rzuca się przede wszystkim silny moralizatorsko-dydaktyczny charakter, czarno-białe postaci oraz cudowne zbiegi okoliczności ale jeśli przymkniemy na nie oko ukaże nam się to, co najważniejsze czyli piękne wartości, które propaguje autorka takie jak prawość, uczciwość, brak pychy, lojalność wobec bliskich, wierność wyznawanym wartościom i zasadom. Kierunek jaki wskazuje Maria Cummins na drodze do kształtowania charakteru jest mi bardzo bliski a wiele z przedstawionych w powieści wartości sama wyznaję.
Klimatem powieść przypominała mi nieco "Małą księżniczkę" Francis H. Burnett, która także zrobiła na mnie spore wrażenie. Jeśli lubicie powieści Burnett, Montgomery, Alcott czy Spyri, to i historia Gerty przypadnie Wam do gustu.
P.S. I chyba po raz pierwszy polskie tłumaczenie tytułu uważam za lepsze od oryginału. Latarnik odgrywa wprawdzie istotną rolę na początku powieści ale to przecież nie jest opowieść o nim...

Moja ocena: 5/6

autor: Maria Susanna Cummins
tytuł: Tajemnica Gerty
tytuł oryginału: The Lamplighter
tłumaczenie: Janina Buchholtzowa
wydawnictwo: Novus Orbis
liczba stron: 160



Richard Rohr - Stille und Mitgefühl. Gott und den Menschen finden (Milczące współ-czucie. Odnajdywanie Boga w kontemplacji)

Richard Rohr - Stille und Mitgefühl. Gott und den Menschen finden (Milczące współ-czucie. Odnajdywanie Boga w kontemplacji)




W Polsce książka ta ukazała się w wyd. Charaktery pod tytułem "Milczące współ-czucie. Odnajdywanie Boga w kontemplacji", ja przeczytałam wersję niemieckojęzyczną. Książka nie do końca okazała się być tym, czego się spodziewałam po znalezionych wcześniej wyrywkowych cytatach i fragmentach. Oczekiwałam treści skupionej na ciszy, uważności, kontemplacji w codziennym życiu ale bez nadmiernego fokusowania na kościół i wiarę katolicką. Tymczasem Rohr bardzo dużo mówi o duchowej stronie chrześcijaństwa, wskazuje na wypaczenie tego aspektu przez instytucję kościoła, zwraca uwagę na pierwotną formę tej religii i nauk Jezusa. 
Mimo iż jestem osobą niewierzącą książka wydała mi się mimo wszystko ciekawa, podobała mi się krytyczna postawa ojca Rohra wobec kościoła katolickiego, wytykanie błędów i wypaczeń jakich dopuszczano się przez stulecia wobec wiary chrześcijańskiej (zwłaszcza odłamu katolickiego). O wielu tego typu działaniach wiedziałam wcześniej ale udało mi się też wzbogacić wiedzę o kilka nieznanych mi wcześniej faktów. 
Książeczka jest krótka ale ciekawa, polecam ją Waszej uwadze jeśli interesuje Was poruszona w niej tematyka.  

Moja ocena: 4/6

autor: Richard Rohr
tytuł: Stille und Mitgefühl. Gott und den Menschen finden
tytuł oryginału: Silent compassion. Finding God in contempation
tłumaczenie: Ulrike Strerath-Bolz
wydawnictwo: Verlag Herder
liczba stron: 128
Charlie N. Holmberg - The Paper Magician

Charlie N. Holmberg - The Paper Magician


Pierwszy raz zetknęłam się z „The Paper Magician” na Instagramie, gdzie debiutancka powieść młodziutkiej Amerykanki o męskim imieniu zbierała całkiem pochlebne opinie. Książka nie ukazała się jeszcze na polskim rynku i nic mi nie wiadomo na temat ewentualnych planów jej wydania. Czytałam ebooka po angielsku.

Bohaterką powieści jest Ceony Twill, absolwentka Szkoły Magii, która trafia na praktyki do domu Emery Thane’a – maga (czarodzieja, magika? Nie wiem jakie słowo byłoby tu najodpowiedniejsze i powiem szczerze, że jeśli książka ukaże się po polsku na pewno ją przeczytam, by dowiedzieć się w jaki sposób zostały przetłumaczone niektóre terminy występujące w książce) zajmującego się papierową magią. Ceony nie jest szczególnie zachwycona magicznym elementem, jaki przypadł jej w udziale – papier wydaje jej się nudny i dający małe pole do popisu. Zawsze marzyła o tym, by zajmować się metalem. Pokornie jednak uczy się zaklęć objaśnianych przez nauczyciela, który wydaje jej się być znaczne ciekawszą postacią niż magia, którą reprezentuje. Thane jest bardzo tajemniczy, zamknięty w sobie i nieco gburowaty, co na początku zniechęca do niego Ceony ale w miarę upływu czasu, dziewczyna czuje się coraz bardziej zaintrygowana jego osobą. A kiedy pewnego dnia, zupełnie znienacka, pojawia się w domu czarnowłosa piękność, która za pomocą magii krwi chce uśmiercić Thane’a, Ceony decyduje się wyruszyć w bardzo nietypową i chyba nigdzie wcześniej nie występującą w literaturze podróż, by ratować swego nauczyciela…

Uch, pisanie o treści tej książki bez zdradzania co ciekawszych faktów i zdarzeń jest bardzo trudne!
Zacznijmy może jednak od pewnej cechy świata wykreowanego przez Holmberg, która szalenie mi się spodobała. Zazwyczaj w powieściach, w których mamy do czynienia z magią, jest ona ukazywana jako zbiór zaklęć rzucanych przez maga/czarodzieja, które pozwalają mu przejąć władzę nad siłami nadprzyrodzonymi i w ten sposób zmieniać rzeczywistość. Dodajmy, że magia ta dotyczy praktycznie wszystkich zjawisk. U Holmberg jest zupełnie inaczej: poszczególni magowie uczą się magii związanej z tylko jednym, wybranym przez siebie (lub narzuconym) elementem: może to być papier, szkło, metal itp. Mag związany z papierem nie potrafi ożywić metalu i odwrotnie. Była to dla mnie bardzo miła i ciekawa odmiana. A Holmberg wspaniale potrafi opisywać ten rodzaj magii na przykładzie swojej bohaterki uczennicy, która wraz z czytelnikiem poznając coraz bardziej skomplikowane ‘foldy’ (sztuka składania papieru, jak w orgiami), zaczyna rozumieć jak wielką moc ma ten niepozorny na pierwszy rzut oka element.

Nie jestem w stanie podać dokładnego czasu i miejsca akcji, zresztą nie przypominam sobie aby autorka informowała o tym wprost ale na podstawie pewnych faktów można się domyślić, że fabuła osadzona jest gdzieś w Anglii na przełomie XIX i XX wieku.

Powieść jest napisana prostym językiem, nie zawiera skomplikowanych form składniowych czy wydumanych metafor. Widać, że jest to debiut Charlie N. Holmberg, podobnie da się to zauważyć w niektórych rozwiązaniach fabularnych czy zbyt nagłych i – przynajmniej z mojej perspektywy – nieuzasadnionych zwrotach akcji ale nie jest to poważny zarzut z mojej strony. Powieść czytało mi się całkiem przyjemnie a spora ilość naprawdę ciekawych i innowacyjnych pomysłów sprawiła, że przymknęłam oko na pewne niedociągnięcia.


Holmberg bardzo umiejętnie stopniuje napięcie i oszczędnie dawkuje informacje na temat przeszłości Thane’a. Dopiero w drugiej części powieści, w trakcie osobliwej podróży Ceony (ależ chciałabym o tym napisać, ale nie! Cicho sza! Nic nie zdradzę) krok po kroku poznajemy jego życie i uczucia praktycznie od podszewki.

Wątku romansowego pomiędzy Ceony a Thanem tu praktycznie nie ma i chwała za to autorce. Pozwala to czytelnikowi skupić się na szczegółach świata przedstawionego czy na koncepcji działania papierowej magii. Cień kiełkującego uczucia pojawia się pod sam koniec powieści i to ku zaskoczeniu obojga bohaterów. Dobrze to pani rozegrała, pani Holmberg.

„The Paper Magician” jest pierwszą częścią trzytomowego cyklu, ale nie wiem czy zdecyduję się kontynuować jego czytanie. Kreacja świata przedstawionego może i jest ciekawa i na pewno warto się z nią zapoznać choćby ze względu na jej unikalność w literackim świecie ale powiedzmy sobie szczerze – nie są to porywające historie, nie tęsknię jakoś szczególnie za bohaterami. Jeśli sięgnę po kolejne tomy to raczej z chęci poczytania trochę po angielsku.

Moja ocena: 3,5/6

autor: Charlie N. Holmberg
tytuł: The Paper Magician

wydawnictwo: 47 North
liczba stron: 224




Susan Minot - Wieczór

Susan Minot - Wieczór


No cóż... długo się zabierałam za tę recenzję, bo szczerze powiedziawszy nie bardzo wiem, co mam o tej książce myśleć a co za tym idzie - co o niej napisać. Odstała swoje na półce (a raczej odleżała na wielkim stosie na podłodze) i kiedy wreszcie doczekała się moich zachłannie sięgających po nią dłoni, po przeczytaniu kilkunastu stron okazało się, że nadal będzie leżeć na stosie, tym razem jednak przy łóżku, wśród książek, które aktualnie podczytuję. Dlaczego? Bo czytając ją albo ziewałam z nudów albo irytowałam się z powodu głupiutkiej bohaterki.

Nie ukrywam, że czytałam recenzje tej powieści na innych blogach a także wypowiedzi na jej temat na forum - w 99% są jak najbardziej pozytywne. Byłam więc nieco zaskoczona i rozczarowana dostając do rąk nie to, czego się spodziewałam.

Jest to powieść ukazująca ostatnie dni życia chorej na raka Ann Lord, która ze spokojem czekając na śmierć wspomina swą największą miłość z lat młodości. Będąc dwudziestoparoletnią dziewczyną poznała na ślubie swojej przyjaciółki tajemniczego Harrisa Ardena, w którym natychmiast, nieomal ślepo jak nastolatka, się zakochała. Ich romans trwał zaledwie kilka dni i skończył się wraz z odjazdem gości weselnych, ale w pamięci Ann już na zawsze pozostały wspólnie spędzone wtedy chwile.

Opis fabuły wydaje się być ciekawy (szczególnie jeśli ktoś ma ochotę na powieść o niekoniecznie szczęśliwej miłości - a ja taką ochotę miałam). W czym więc tkwi problem? Ano w głównej mierze w tym, że wielbiony kochanek wcale na tę miłość i uwielbienie nie zasługiwał. Do szału doprowadzały mnie opisy wpatrzonej w Harrisa jak w obrazek Ann, która ślepa i głucha na wszystko jak po raz pierwszy zakochana nastolatka wzdychała do swego półboga, patrzącego na zakochaną w nim dziewczynę przez pryzmat swych popędów seksualnych i najzwyczajniej w świecie wykorzystującego sytuację. Arden doskonale zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie robi na kobietach a skoro znalazła się chętna na igraszki we dwoje, to czemu nie skorzystać z okazji? Ani przez moment nie wierzyłam w zapewnienia Harrisa o miłości do Ann i dziwiłam się, że ona - mająca już przecież kilka związków za sobą - dała się tak zaślepić.

Ale nie tylko kwestia naiwności głównej bohaterki przeszkadzała mi w czerpaniu przyjemności z lektury. Jest w niej zbyt dużo bohaterów, którzy pałętają się gdzieś między rozdziałami ale z ich obecności (poza zamieszaniem w głowie czytelnika) nic nie wynika. Mylili mi się goście weselni oraz (dorosłe już) dzieci chorej Ann, które zjechały do domu matki, by czuwać przy niej w ostatnich chwilach jej życia. Nic nie zapamiętałam z ich rozmów, poza ogólnym wrażeniem, że nie wiedzą w jaki sposób traktować matkę majaczącą w chorobie. Goście weselni przebiegają mi przed oczami jak kolorowe kukiełki na karuzeli, tworzą jedną barwną całość, nie pamiętam ani ich imion ani sytuacji związanych z poszczególnymi osobami.

Mocno irytowała mnie też pewna maniera pani Minot w sposobie narracji. Uwielbiam książki, w których mamy do czynienia z dwoma płaszczyznami czasowymi - ale lubię kiedy one bezboleśnie się przeplatają, kiedy czytelnik niekiedy sam musi się domyślić, czy akcja w danym momencie dzieje się w teraźniejszości czy np. w przeszłości. Tutaj autorka dosłownie za każdym razem, kiedy zmienia perspektywę czasową, nachalnie informuje o tym czytelnika już w pierwszym zdaniu, dodając, że to powiedziała Ann Grant (czyli młoda, niezamężna Ann) a to Ann Lord (czyli schorowana i czekająca na śmierć, 65-letnia Ann). Nie lubię kiedy czytelnik traktowany jest jak idiota, który nie potrafi się sam domyślić w jakiej płaszczyźnie czasowej się właśnie znajduje, tym bardziej że w "Wieczorze" każda taka zmiana rozpoczyna się nowym akapitem.

A jednak mimo wszystko - ku własnemu zaskoczeniu - miło tę powieść wspominam. Bo oczywiście ma ona też swoje plusy. Podobały mi się zmiany nastroju wywołane odmienną narracją przy zmianach płaszczyzn czasowych; szczególnie mam tu na myśli półsenne, jakby impresjonistyczne opisy postrzegania rzeczywistości przez umierającą Ann, dla której np. biała pościel układa się w żagle łodzi lub spienione fale, wywołując wspomnienia z przeszłości. Nie ukrywam, że i osadzenie akcji z przeszłości w połowie lat 50-tych miało dla mnie, miłośniczki tamtej epoki, dużo uroku i czaru. A i po początkowych trudnościach z lekturą, drugą połowę książki przeczytałam już z większą przyjemnością a co za tym idzie - także znacznie szybciej.

Widziałam także film na podstawie powieści - oceniam go jako średni. W kilku kwestiach sporo różni się od książki, którą jednak uważam za bardziej interesującą.

Nie mogłam się zdecydować, jaką ocenę mam wystawić powieści Susan Minot. Ta czwórka jest ciut zawyżona, ale 3,5 z kolei wydało mi się oceną zbyt niską, więc niech będzie 4 :)

Moja ocena: 4/6

autor: Susan Minot
tytuł: Wieczór
tytuł oryginału: Evening
tłumaczenie: Ewa Świerżewska
wydawnictwo: Świat Ksiązki 
liczba stron: 272


Carson McCullers - Serce to samotny myśliwy

Carson McCullers - Serce to samotny myśliwy


Po raz pierwszy zetknęłam się z tym tytułem będąc na studiach. Już nie pamiętam dokładnie w jakich okolicznościach usłyszałam o tej książce, ważne że tytuł skutecznie mnie przyciągnął. I nie będę ukrywać, że treść nieco mnie rozczarowała, bo spodziewałam się raczej dobrze podbudowanej psychologicznie powieści miłosnej a dostałam opowieść o kilku samotnych ludziach. Jeszcze te kilka lat temu oceniłabym tę książkę na czwórkę, bo mimo wszystko całkiem przyjemnie mi się ją czytało, a teraz wróciwszy do niej w ramach wyzwania czytelniczego "Amerykańskie Południe" tak bardzo mnie wynudziła, że ledwo doczytałam ją do końca.

W swojej najsłynniejszej powieści McCullers ukazuje fragment z życia pięciu ludzi w różnym wieku, o różnych zawodach i celach życiowych. Jest jednak coś, co ich łączy - samotność.

Najważniejszym, bo stanowiącym punkt odniesienia dla innych, bohaterem jest głuchoniemy John Singer. Przez 10 lat mieszkał wspólnie ze swoim (także głuchoniemym) przyjacielem Antonapoulusem, który jednak został umieszczony w zakładzie dla psychicznie chorych, co spowodowało, że Singer opuścił ich wspólne mieszkanie i przeniósł się do pensjonatu rodziny Kellych. Singer jest człowiekiem spokojnym i zrównoważonym, nie ma innych przyjaciół oprócz Antonapoulosa, jednak najwyraźniej ma w sobie jakąś tajemniczą siłę, która przyciąga do niego ludzi. Inni osamotnieni bohaterowie lgną do niego, bo Singer ze swoim dobrodusznym spojrzeniem wydaje się rozumieć problemy i bolączki tych ludzi, o których ci opowiadają głuchoniememu. Poza tym, jako że nie mówi a więc i nie przerywa swoim rozmówcom, zapewne też ma wpływ na zaspokojenie próżności i chęci zwyczajnego wygadania się innych bohaterów a przytakując głową lub po prostu słuchając w milczeniu wysyła sygnał, że ci, którzy mówią, są zrozumiani. W rzeczywistości Singer nie rozumie ani problemów swoich "przyjaciół" ani tego, co oni w ogóle od niego chcą i w jakim celu przychodzą akurat do niego. Jego myśli zaprząta jedynie chory głuchoniemy przyjaciel, bez którego Singerowi trudno jest żyć.

Mick Kelly, której rodzina prowadzi pensjonat w mieście (i gdzie wynajmuje pokój John Singer) jest nastolatką ubierającą się jak chłopak i mimo młodego wieku palącą papierosy. Nie ma przyjaciół, na co dzień opiekuje się młodszym rodzeństwem ale spędza czas głównie w samotności rozmyślając o muzyce. Mick jest zafascynowana Mozartem i marzy o skonstruowaniu własnych skrzypiec. Nie potrafi zaprzyjaźnić się z kimś na dłużej, jej starania w tym kierunku (zorganizowanie balu dla kolegów ze szkoły) okazują się bezowocne. Z początku wydaje się, że uda jej się znaleźć nić porozumienia z nieco starszym Harrym Minowitzem, chłopcem żydowskiego pochodzenia, który opowiada jej o Hitlerze, jednak okazuje się mieć głowę zaprzątniętą zupełnie innymi problemami niż Mick.

Kolejnym bohaterem jest Biff Brannon, właściciel restauracji New York Café, gdzie Singer codziennie je obiad. Biff także wydaje się być samotny, nie potrafi porozumieć się z żoną, po wielu latach małżeństwa już nie ma między nimi tego wielkiego uczucia, co na początku a mimo to, po śmierci żony Biff czuje się jeszcze bardziej osamotniony. Najbardziej lubi spędzać czas za ladą obserwując swoich gości. Jest dosyć tajemniczą postacią, w sumie mało o nim wiemy. Podobnie jak Singer jest człowiekiem spokojnym i zdystansowanym. Jednak chciałby zbliżyć się do innych, co widzimy na przykładzie w jaki sposób myśli o Mick i Baby, małej córeczce swojej szwagierki - bardzo chciałby być ojcem dla tych dwóch dziewczynek.

Jednym z bardziej denerwujących mnie bohaterów jest Benedict Copeland, czarnoskóry lekarz próbujący uświadomić swoim pobratymcom, że ze względu na kolor ich skóry wcale nie są gorsi od białych. Nie są skazani na pracę w zawodach służących, pomywaczy, kucharzy itp., równie dobrze mogą się kształcić i osiągnąć coś w życiu. Copeland zawsze chciał, aby jego dzieci uzyskały dobre wykształcenie i pracowały potem w zaszczytnych zawodach, co się jednak z różnych powodów nie udało. Akcja powieści dzieje się w latach 30-tych XX wieku, kiedy to nie wszyscy biali chcieli jeszcze przyjąć do wiadomości, że czasy niewolnictwa dawno minęły i wszyscy ludzie bez względu na kolor skóry powinni mieć równe prawa. Widać to w scenie, w której dr Copeland przychodzi do sądu, by porozmawiać z białym sędzią a jeden ze strażników o rasistowskich poglądach najpierw wyśmiewa doktora a potem boleśnie go bije i wtrąca do więzienia za to, że jako 'czarnuch' poważył się pojawić w miejscu zarezerwowanym wyłącznie dla białych. Copeland jest wykształconym człowiekiem, nie mówi prostym językiem jak jego dzieci czy inni czarnoskórzy, mówi powoli i rozmyślnie stara się dobierać odpowiednie słowa. Jest inny niż reszta czarnoskórych mieszkańców i czuje się przez to wyalienowany, nawet jego własna rodzina nie ma ochoty utrzymywać z nim częstych kontaktów, gdyż wie, że każde spotkanie skończy się kłótnią bądź krytyką ich życiowych wyborów przez doktora.

Jednak najbardziej antypatyczną postacią jest według mnie Jake Blount, człowiek znikąd, który przybywa pewnego dnia do miasta i usiłuje uświadamiać klasę robotniczą poprzez wygłaszanie marksistowskich poglądów. Jest człowiekiem butnym, porywczym a jednocześnie ma bardzo niskie poczucie własnej wartości i ciągle ma wrażenie, że wszyscy wokoło się z niego śmieją. Większość czasu spędza w restauracji Biffa Brannona, gdzie siedzi przy stoliku razem z Singerem, tłumaczy mu swój plan rewolucji socjalistycznej i upija się niemalże do nieprzytomności. Jest skłonny do wszczynania bójek i nie raz odniosłam wrażenie, że jest niezrównoważony psychicznie.

Każda z tych postaci jest samotna i z różnych względów nie potrafi w pełni nawiązać kontaktu z innymi, gdyż za bardzo różni się w swoich poglądach, ambicjach, planach itp. od innych ludzi. Jednak każda z tych postaci stara się mimo wszystko ten kontakt nawiązać, głównie z Johnem Singerem, który wydaje się rozumieć wszystkich dookoła. Człowiek nie jest stworzony do samotności i zawsze będzie dążył do znalezienia kogoś, komu mógłby się zwierzyć ze swoich problemów i marzeń czy planów. Dlatego też wszyscy lgną do Singera, do którego mają niemalże boski stosunek - głuchoniemy wydaje im się być człowiekiem o niezwykłej mądrości, który zna odpowiedzi na wszelkie dręczące ich pytania.

Carson McCullers


Czemu mnie ta powieść tak wymęczyła? Po pierwsze praktycznie żaden z bohaterów nie wzbudził mojej sympatii. O ile Mick, Biff czy Singer są postaciami, co do których miałam stosunek obojętny, o tyle Jake'a Blounta i dr Copelanda nie mogłam znieść. Obaj antypatyczni, zadufani w sobie i myślący głównie o zaspokojeniu własnej potrzeby bycia wysłuchanym i zrozumianym (pomimo wyznawania poglądów służących dobru ogółu), przesadnie dumni, zachowujący się czasem jak psychicznie chorzy (Jake). Wcale nie było mi żal doktora Copelanda podczas sceny w sądzie (mimo iż to, co mu się przytrafiło było ewidentnie niesprawiedliwe) a kiedy Jake pod koniec powieści ucieka przed policją po bójce w wesołym miasteczku, miałam ochotę by go złapali.

Nie spodobał mi się też sposób, w jaki McCullers ukazała miejsce akcji. Jedyne, co wiemy, to to że akcja dzieje się w jakimś mieście na południu Stanów Zjednoczonych w latach 30-tych XX wieku. O mieście nie wiemy nic - czy jest duże czy małe, nie znamy nawet okolicy, w której mieszkają nasi bohaterowie. Lubię widzieć oczami wyobraźni teren, na którym rozgrywa się akcja, choćby miał on być ograniczony do dwóch ulic, jak np. w "Zabić drozda" Harper Lee. Tam wiedziałam dokładnie jak wygląda każdy dom w sąsiedztwie, tutaj miałam nikłe wyobrażenie o tym, co jest dookoła. Czytając o tym, jak bohaterowie przemieszczają się po mieście widziałam przed sobą jedynie asfaltową ulicę, wzdłuż której stoją kwadraty w bliżej nieokreślonym kolorze czyli domy. Dla mnie to stanowczo za mało.

Sama akcja powieści i problemy głównych bohaterów nie wzbudziły mojego zainteresowania.
Na plus zaliczam jednak dobrze zarysowane sylwetki bohaterów oraz ukazanie różnych rodzajów samotności. Carson McCullers napisała tę powieść w wieku 23 lat! Aż trudno uwierzyć, że w tak młodym wieku poczyniła już tak wnikliwe obserwacje i potrafiła odpowiednio przelać je na papier.

Moja ocena: 3/6

autor: Carson McCullers
tytuł: Serce to samotny myśliwy
tytuł oryginału: The heart is a lonely hunter 
tłumaczenie: Jadwiga Olędzka
wydawnictwo: Albatros 
liczba stron: 344
Harper Lee - Zabić drozda

Harper Lee - Zabić drozda


Pamiętam jak pierwszy raz zetknęłam się z tym tytułem - byłam wtedy w siódmej lub ósmej klasie szkoły podstawowej i jedna z nauczycielek pożyczyła mi tę książkę abym ją przeczytała do olimpiady z języka polskiego. Ani tytuł ani okładka z ptaszkiem nie wzbudziły mojego zainteresowania a że w tym wieku ma się fiu bździu w głowie i czyta się raczej powiastki dla młodzieży o miłości, to olałam Harper Lee i olimpiadę i zajęłam się dalej tym, co mnie wtedy bardziej interesowało. I z perspektywy czasu cieszę się, że nie przeczytałam wtedy tej książki, bo obawiam się, że zajęta bzdurnymi myślami mogłabym jej nie zrozumieć a przez to i nie docenić.Tytuł jednak zapamiętałam i kiedy natknęłam się na niego będąc już na studiach postanowiłam dowiedzieć się, co też takiego ciekawego przegapiłam będąc w wieku cielęcym. Jak się potem okazało, "Zabić drozda" stało się jedną z najważniejszych powieści mojego życia.

Po raz drugi sięgnęłam po nią w ramach wyzwania czytelniczego Amerykańskie Południe i utwierdziłam się w przekonaniu, że "Zabić drozda" nadal mnie zachwyca ale że i ja z wiekiem dojrzewam do pełnego rozumienia pewnych spraw i chyba staję się coraz wrażliwsza na niesprawiedliwość i ludzkie cierpienie, bo w kilku miejscach uroniłam sporo łez.

Powieść podzielona jest na dwie części. W pierwszej autorka zapoznaje nas z miejscem akcji oraz bohaterami. Narratorką jest dziewięcioletnia Jean Louise, zwana Smykiem, która wraz ze swoim o 4 lata starszym bratem Jeremym (Jemem) oraz przyjeżdżającym co lato na wakacje do Maycomb kolegą Dillem spędza czas na wspólnych dziecięcych zabawach. Szczególnie intersuje tę trójkę los Arthura Radley'a, który od prawie 20 lat nie wychodzi z domu. Dziecięca fantazja (napędzana plotkami w mieście) podpowiada im niestworzone rzeczy o "Dzikim Radley'u", który to według ich mniemania wymordował pół swojej rodziny i krąży nocą po osiedlu szukając nowych ofiar. Dzieci próbują różnymi sposobami wywabić "Dzikiego" z domu, by móc go wreszcie zobaczyć. To jednak nie jest najważniejszy wątek w tej powieści.

Niepostrzeżenie autorka daje tu i ówdzie do zrozumienia, że Alabama lat 30-tych nadal jest stanem, gdzie czarni traktowani są jako ludzie drugiej kategorii, praktycznie bez żadnych praw, o czym boleśnie przekonamy się w części drugiej. Tu mianowicie akcja krąży głównie wokół sprawy czarnoskórego Toma Robinsona oskarżonego o gwałt na białej kobiecie. A adwokatem Toma jest Atticus Finch, ojciec Smyka i Jema.

Atticus jest jednym z moich ukochanych bohaterów literackich, człowiekiem (mimo iż fikcyjnym) godnym naśladowania, którego podziwiam za mądrość, odwagę i niezwykły szacunek dla każdej istoty na ziemi. Jest to człowiek, który nie powtarza ślepo słów, myśli czy czynów innych ludzi i który swoim zachowaniem na co dzień udowadnia, że w każdej sytuacji, choćby takiej bez wyjścia, kiedy wiemy, że i tak jesteśmy na straconej pozycji, należy kierować się własnym rozumem i sumieniem.

"[...] ale ja zanim będę mógł żyć w zgodzie z innymi ludźmi, przede wszystkim muszę żyć w zgodzie z sobą samym. Jedyna rzecz, jaka nie podlega przegłosowaniu przez większość, to sumienie człowieka." [1]

Dlatego też Atticus podejmuje się obrony Robinsona, mimo iż wie, że czarnoskóry mężczyzna, choć jest niewinny, w rasistowskim mieście i tak nie ma najmniejszych szans na uniknięcie kary. Finch nie rozróżnia ludzi na białych i czarnych, dla niego każdy człowiek bez względu na kolor skóry zasługuje na szacunek. Gdyby - mimo świadomości, że z góry skazany jest na przegraną - nie podjął się obrony Toma, miałby do końca życia wyrzuty sumienia, że nie uczynił wszystkiego, by pomóc temu człowiekowi - "[...] cóż, kiedy w zamkniętych sądach ludzkich serc nie miał żadnych argumentów." [2] Nie wszyscy mieszkańcy Maycomb popierają działania Fincha, są tacy, którzy mają mu za złe, że broni "czarnucha". Mała Smyk nie rozumie całej tej sytuacji i wpada w gniew, gdy inne dzieci w szkole przezywają jej ojca "murzyńskim pachołkiem". Któregoś dnia zwierza się Atticusowi ze swych rozterek:

"- Więc ty na pewno nie jesteś murzyński pachołek, prawda?
- Jestem. Robię, co mogę, żeby służyć wszystkim. Czasem mi ciężko... Dziecino, wcale nie obrażają takie wyzwiska, chociaż temu, kto je rzuca, wydają się najgorszą obelgą. Dowodzą tylko ubóstwa umysłowego osób, które nimi szafują i bynajmniej nie ranią." [3]
I chyba to właśnie jest najgorsze w rasizmie - że wpaja się go ludziom już od najmłodszych lat. Smyk opowiada wszystkie zdarzenia ze swej dziecięcej perspektywy i nie jest przez to w stanie trzeźwo ocenić, czy to co słyszy jest z moralnego punktu widzenia poprawne czy nie. W swej dziecięcej naiwności może jedynie powtarzać to, co słyszy wokół, bo skoro wszyscy są zdania, że czarni są gorszym gatunkiem człowieka, to z pewnością rzeczywiście tak jest.

Harper Lee
Ale to się odnosi nie tylko do rasizmu ale do odmienności w ogóle. "Zabić drozda" to moim zdaniem
powieść właśnie o odmienności, o tym, że należy ją szanować zamiast z niej szydzić i powtarzać bezmyślnie słowa innych. Nie należy się jej bać, bo przy bliższym poznaniu okazuje się, że to "inne" jest w gruncie rzeczy takie samo jak my. Doskonale odzwierciedla to zarówno wątek "Dzikiego Radley'a", który w rzeczywistości okazuje się nie być szalonym mordercą a człowiekiem, którego mierzi małomiasteczkowe zakłamanie (które dobrze widać na podwieczorku zorganizowanym przez ciocię Alexandrę w domu Atticusa, kiedy to wychodzi na jaw fałszywa moralność najpobożniejszych osób w mieście) i który wolał zamknąć się w swoim własnym świecie niż musieć w tym zakłamaniu uczestniczyć, jak i sprawa Toma Robinsona, który jest dobrym i uczynnym człowiekiem, mimo iż to przecież tylko "czarnuch". Chciał zwyczajnie pomóc białej kobiecie, bo zdawał sobie sprawę z jej ciężkiej sytuacji życiowej a mimo to został przez nią i jej ojca oskarżony o czyn, którego się nie dopuścił i dopuścić nie mógł. To biały człowiek - wyższa rasa panów - okazał się tu być gorszy. Szacunek dla inności drugiego człowieka widać też choćby w takiej niepozornej scenie kiedy Smyk głośno wyraża swe zdziwienie zachowaniem zaproszonego przez nią ubogiego kolegi szkolnego, który podczas obiadu polewa ziemniaki sosem z melasy. Ostro reaguje na to Calpurnia, czarnoskóra gosposia, która pracuje u Finchów wiele lat i praktycznie wychowała Smyka i Jema (matka zmarła gdy Smyk była malutkim dzieckiem) i która tłumaczy Smykowi, że Walter jest jej gościem i choćby chciał jeść obrus ze stołu należy mu na to pozwolić, bo to że u niego w domu panują inne zwyczaje, nie oznacza, że należy z tego powodu z niego szydzić. Także bliższy kontakt z Dolfusem Raymondem, miasteczkowym pijaczyną sprawia, że dzieci przekonują się, że plotki o tym człowieku nie do końca są prawdą a sposób bycia jaki sobie obrał ma swój głębszy sens.

Ale jest to też powieść o utracie dzieciństwa. O tym, że czas beztroskich zabaw w ogrodzie czy na werandzie w pewnym momencie się skończy i czy tego chcemy czy nie będziemy musieli stawić czoło światu dorosłych i zmierzyć się z jego problemami. Takim zetknięciem ze światem dorosłych jest dla trzech małych bohaterów właśnie sprawa o gwałt.

Nie bez znaczenia jest tytuł powieści. Jego wyjaśnienie autorka podaje nam w scenie, w której Jem dostaje w prezencie wiatrówkę. Atticus ostrzega go wtedy:

"Strzelaj więc sobie, ile chcesz, do sójek, jeżeli ci nie za trudno je trafić, tylko pamiętaj, że grzechem jest zabić drozda" [4]

Dokładniej tłumaczy to sąsiadka Finchów, pani Maudie:

"Drozdy nic nam nie czynią poza tym, że radują nas swoim śpiewem. Nie niszczą ogrodów, nie gnieżdżą się w szopach na kukurydzę, nie robią żadnej szkody, tylko śpiewają dla nas z głębi swoich ptasich serduszek. Dlatego właśnie grzechem jest zabić drozda." [5]
Takimi drozdami są w tej powieści Arthur Radley oraz Tom Robinson - dobrzy i nie czyniący nikomu krzywdy ludzie, którzy zostają zabici (tu w rozumieniu: skrzywdzeni) przez bezmyślne działania ludzi. Psychika młodego Arthura została stłamszona przez surowego i okrutnego ojca, ale pomimo ogromu cierpień "Dziki Radley" pozostał w głębi duszy dobrym człowiekiem: to on zostawiał w dziupli w drzewie małe prezenty dla Smyka i Jema, to on okrył małą Jean Louise kocem podczas pożaru domu pani Maudie, to wreszcie on uratował dzieci przed Bobem Ewellem. Tom Robinson nigdy nie odważyłby się zgwałcić kobiety, wiedział w jak trudnej sytuacji jest Mayella Ewell i chciał jej jedynie pomóc w pewnych pracach domowych (np. rąbanie drewna), bo wiedział, że jej wiecznie zapijaczony ojciec tego nie zrobi. W swej dobroci chciał jej jedynie ulżyć w ciężkiej pracy a odpłacono mu za to wyrokiem śmierci.

Jest to jedna z najbardziej wartościowych powieści, z jakimi się spotkałam w życiu, uczy szacunku do drugiego człowieka, bez względu na kolor jego skóry, pochodzenie czy życiowe wybory. Zrozumiała to w końcu i mała Smyk, która w rozmowie z bratem stwierdziła:

"Nie Jem. Myślę, że jest tylko jeden rodzaj ludzi. Ludzie." [6]
Warto o tym pamiętać.

Nie przegapcie tej książki.

Moja ocena: 6/6

[1] Harper Lee, Zabić drozda, Wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1979, str. 134
[2] tamże, str. 295
[3] tamże, str. 139
[4] tamże, str. 115
[5] tamże, str. 115
[6] tamże, str. 279

autor: Harper Lee
tytuł: Zabić drozda
tytuł oryginału To kill a mockingbird
tłumaczenie: Zofia Kierszys 
wydawca: Książka i Wiedza
liczba stron: 389

Stephenie Meyer - Zmierzch

Stephenie Meyer - Zmierzch


Świat ogarnęła histeria na punkcie wampirzej sagi dla młodzieży autorstwa Stephenie Meyer. Sprzedano miliony egzemplarzy na całym świecie, pierwsza część sagi doczekała się nawet ekranizacji. Główni bohaterowie Edward i Bella (a właściwie aktorzy grający te postaci) stali się z dnia na dzień idolami milionów nastolatków na całym świecie. To, co się dzieje wokół tych książek, to istna histeria, na jakie forum nie zajrzę, wszędzie można spotkać edwardo- i zmierzchomaniaczki, które (najwyraźniej pod wpływem buzujących w tym wieku hormonów) opisują jak to prawie mdlały z rozkoszy na widok cudownego Edwarda podczas oglądania filmu lub jak się ekscytowały czytając miłosne perypetie Belli i jej "boskiego Adonisa". Burzę hormonalną mam już dawno za sobą, ale że jestem miłośniczką wampirów, postanowiłam na własnej skórze przekonać się, o co to wielkie halo. W końcu w wieku 17 lat sama ekscytowałam się przygodami nieustraszonej pogromczyni wampirów Buffy Summers i dostawałam spazmów podczas scen z jej ukochanym wampirem Angelem (pamiętam jak w jednym z sezonów serialu Buffy była zmuszona zabić Angela - dżizas, leżałam wtedy plackiem na podłodze przed telewizorem i wyłam ;))

Historia jest bardzo prosta. Bella Swan przeprowadza się do małej mieściny Forks w stanie Waszyngton aby zamieszkać ze swoim ojcem (jej rodzice są rozwiedzeni). Powoli aklimatyzuje się w odmiennym środowisku i zdobywa przyjaciół. Jej uwagę przyciąga w szczególności trochę dziwnie zachowująca się grupka młodzieży - rodzeństwo Cullenów. Z biegiem czasu Bella zakochuje się w najmłodszym z nich Edwardzie, który wyjawia jej tajemnicę swojej rodziny...

Nie rozumiem. Nie jestem w stanie pojąć histerii wokół tej książki. Może dlatego, że nie jestem już ekscytującą się takimi miłostkami siedemnastolatką tylko o 10 lat starszą kobietą, która wyrobiła już sobie swój gust literacki i wie czego oczekuje od dobrej powieści (choćby miała to być powieść dla młodzieży)?

W tej książce (prawie) nic się nie dzieje. Pierwsza połowa opiera się na zwyczajnych rozmowach między nastolatkami, dopiero gdy pod koniec pojawia się grupa wrogo nastawionych wampirów akcja nabiera tempa (choć o jakiś szczególnych emocjach czy trzymaniu w napięciu też nie ma mowy).

Powieść jest napisana prostym językiem. Podobno mierna jakość tekstu jest wynikiem fatalnego tłumaczenia ale moim zdaniem sama autorka nie ma za grosz talentu literackiego, co widać w pustych, czasem na siłę przeciąganych dialogach. Ok, ja rozumiem, że rozmowy nastolatków nie oscylują wokół ambitnych tematów ale niech ta rozmowa przynajmniej trzyma się kupy i zmierza w jakimś konkretnym celu zamiast być po prostu luźną wymianą uwag.

Mimo wszystko historia miłości tych dwojga wciąga - podczas lektury nie odkładałam znudzona książki na bok, nie zmuszałam się do czytania. Brak akcji, prosty język oraz brak pogłębionych rysów psychologicznych postaci jestem jeszcze w stanie zaakceptować ale tym, co przekreśliło tę powieść w moich oczach i zwyczajnie mnie śmieszyło to elementy rodem z Jamesa Bonda. Superszybkie, wypasione bryki i ściany w domu wampirów przesuwające się po naciśnięciu jednego guzika to już lekka przesada. A i sam Edward skaczący po drzewach jak małpa przypominał mi początkową scenę z "Quantum of solace", w której Bond ściga jakiegoś kolesia i obaj z zawrotną prędkością, w ogóle się nie męcząc, biegają jak cyrkowcy po balustradach, gzymsach i rusztowaniach. Takie połączenie Tarzana z Jamesem Bondem ;)

Całą śmieszność powyższych umiejętności Edwarda doskonale widać w filmie, mocno zresztą nieudanym. Pomijam okrojenie książkowej fabuły, bo w przypadku przenoszenia jej na ekran jest to raczej normą, ale nie mogę pojąć kto do ciężkiego diabła wybrał na castingu tak kiepskich aktorów?! A może to nie brak aktorskiego talentu, ale niemożność rozwinięcia psychologii postaci wynikającej po prostu z kiepskiego literackiego pierwowzoru i równie kiepskiej adaptacji uniemożliwiły aktorom wiarygodne przedstawienie swoich postaci?
I jeszcze jedno - kompletnie niepasujący (moim zdaniem!) aktorzy do granych przez siebie bohaterów. Wiadomo, każdy czytając książkę w jakiś tam sposób wyobraża sobie wygląd postaci. Potem, oglądając ekranizację myślimy sobie "ee, inaczej ją/go sobie wyobrażałam", jednak często przyzwyczajamy się do twarzy aktorów i w końcu akceptujemy ich w danej roli. Ja oglądając "Zmierzch" nie mogłam zaakceptować nikogo. No, prawie nikogo, powiedzmy, że Rosalie, Emmett i Esme wyglądają w filmie mniej więcej tak, jak ich sobie wyobrażałam. No i sam Edward - już się przyzwyczaiłam do wszechobecnej twarzy Roberta Pattinsona, więc czytając, miałam go przed oczami (choć piękny jak Adonis to on moim zdaniem nie jest, ale w końcu de gustibus non es disputandum, więc... ). Największy problem miałam z główną bohaterką czyli Bellą. Ta książkowa wydała mi się dziewczyną zamkniętą w sobie i trochę fajtłapowatą, ale sympatyczną i potrafiącą śmiać się z samej siebie. Filmowa Bella natomiast to wiecznie niezadowolona z życia, znudzona panna o wrednym wyrazie twarzy i wiecznie wykrzywionych ustach (których również nigdy do końca nie domyka - nie chcę być złośliwa, ale może to przez te wielkie zęby, które nie mieszczą jej się w paszczy?). Aż mi się odechciewało film oglądać jak jej twarz ukazywała się na ekranie. Resztę postaci też wyobrażałam sobie zupełnie inaczej, ale byłam w stanie je jakoś zaakceptować, na aktorkę grającą Bellę (i to bardzo, bardzo źle grającą) zwyczajnie nie mogłam patrzeć. Ale pochwalić muszę soundtrack - naprawdę udany! :)

 

Dżizas, i pomyśleć, że narzekałam na filozoficzne wywody Louisa z "Wywiadu z wampirem"... To ja już wolę czytać o tych jego wydumanych problemach egzystencjalno-moralnych niż o westchnieniach Belli do jej boskiego wampira o ciele marmurowego Adonisa i oczach w kolorze ochry palonej ;) Choć nie ukrywam, że jestem w 100% pewna, że gdybym teraz miała te 16-17 lat, to pewnie też uległabym zbiorowej histerii ;)

Na koniec pozostaje pytanie, czy sięgnę po kolejne części sagi. Raczej tak. Z ciekawości, jak dalej potoczą się losy tej pary i czy w miarę pisania styl pani Meyer uległ choć minimalnej poprawie.

Moja ocena 2/6

autor: Stephenie Meyer
tytuł: Zmierzch
tytuł oryginału: Twilight
tłumaczenie: Joanna Urban
wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie
liczba stron: 416
 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger