Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obyczajowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obyczajowa. Pokaż wszystkie posty
Susan Minot - Wieczór

Susan Minot - Wieczór


No cóż... długo się zabierałam za tę recenzję, bo szczerze powiedziawszy nie bardzo wiem, co mam o tej książce myśleć a co za tym idzie - co o niej napisać. Odstała swoje na półce (a raczej odleżała na wielkim stosie na podłodze) i kiedy wreszcie doczekała się moich zachłannie sięgających po nią dłoni, po przeczytaniu kilkunastu stron okazało się, że nadal będzie leżeć na stosie, tym razem jednak przy łóżku, wśród książek, które aktualnie podczytuję. Dlaczego? Bo czytając ją albo ziewałam z nudów albo irytowałam się z powodu głupiutkiej bohaterki.

Nie ukrywam, że czytałam recenzje tej powieści na innych blogach a także wypowiedzi na jej temat na forum - w 99% są jak najbardziej pozytywne. Byłam więc nieco zaskoczona i rozczarowana dostając do rąk nie to, czego się spodziewałam.

Jest to powieść ukazująca ostatnie dni życia chorej na raka Ann Lord, która ze spokojem czekając na śmierć wspomina swą największą miłość z lat młodości. Będąc dwudziestoparoletnią dziewczyną poznała na ślubie swojej przyjaciółki tajemniczego Harrisa Ardena, w którym natychmiast, nieomal ślepo jak nastolatka, się zakochała. Ich romans trwał zaledwie kilka dni i skończył się wraz z odjazdem gości weselnych, ale w pamięci Ann już na zawsze pozostały wspólnie spędzone wtedy chwile.

Opis fabuły wydaje się być ciekawy (szczególnie jeśli ktoś ma ochotę na powieść o niekoniecznie szczęśliwej miłości - a ja taką ochotę miałam). W czym więc tkwi problem? Ano w głównej mierze w tym, że wielbiony kochanek wcale na tę miłość i uwielbienie nie zasługiwał. Do szału doprowadzały mnie opisy wpatrzonej w Harrisa jak w obrazek Ann, która ślepa i głucha na wszystko jak po raz pierwszy zakochana nastolatka wzdychała do swego półboga, patrzącego na zakochaną w nim dziewczynę przez pryzmat swych popędów seksualnych i najzwyczajniej w świecie wykorzystującego sytuację. Arden doskonale zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie robi na kobietach a skoro znalazła się chętna na igraszki we dwoje, to czemu nie skorzystać z okazji? Ani przez moment nie wierzyłam w zapewnienia Harrisa o miłości do Ann i dziwiłam się, że ona - mająca już przecież kilka związków za sobą - dała się tak zaślepić.

Ale nie tylko kwestia naiwności głównej bohaterki przeszkadzała mi w czerpaniu przyjemności z lektury. Jest w niej zbyt dużo bohaterów, którzy pałętają się gdzieś między rozdziałami ale z ich obecności (poza zamieszaniem w głowie czytelnika) nic nie wynika. Mylili mi się goście weselni oraz (dorosłe już) dzieci chorej Ann, które zjechały do domu matki, by czuwać przy niej w ostatnich chwilach jej życia. Nic nie zapamiętałam z ich rozmów, poza ogólnym wrażeniem, że nie wiedzą w jaki sposób traktować matkę majaczącą w chorobie. Goście weselni przebiegają mi przed oczami jak kolorowe kukiełki na karuzeli, tworzą jedną barwną całość, nie pamiętam ani ich imion ani sytuacji związanych z poszczególnymi osobami.

Mocno irytowała mnie też pewna maniera pani Minot w sposobie narracji. Uwielbiam książki, w których mamy do czynienia z dwoma płaszczyznami czasowymi - ale lubię kiedy one bezboleśnie się przeplatają, kiedy czytelnik niekiedy sam musi się domyślić, czy akcja w danym momencie dzieje się w teraźniejszości czy np. w przeszłości. Tutaj autorka dosłownie za każdym razem, kiedy zmienia perspektywę czasową, nachalnie informuje o tym czytelnika już w pierwszym zdaniu, dodając, że to powiedziała Ann Grant (czyli młoda, niezamężna Ann) a to Ann Lord (czyli schorowana i czekająca na śmierć, 65-letnia Ann). Nie lubię kiedy czytelnik traktowany jest jak idiota, który nie potrafi się sam domyślić w jakiej płaszczyźnie czasowej się właśnie znajduje, tym bardziej że w "Wieczorze" każda taka zmiana rozpoczyna się nowym akapitem.

A jednak mimo wszystko - ku własnemu zaskoczeniu - miło tę powieść wspominam. Bo oczywiście ma ona też swoje plusy. Podobały mi się zmiany nastroju wywołane odmienną narracją przy zmianach płaszczyzn czasowych; szczególnie mam tu na myśli półsenne, jakby impresjonistyczne opisy postrzegania rzeczywistości przez umierającą Ann, dla której np. biała pościel układa się w żagle łodzi lub spienione fale, wywołując wspomnienia z przeszłości. Nie ukrywam, że i osadzenie akcji z przeszłości w połowie lat 50-tych miało dla mnie, miłośniczki tamtej epoki, dużo uroku i czaru. A i po początkowych trudnościach z lekturą, drugą połowę książki przeczytałam już z większą przyjemnością a co za tym idzie - także znacznie szybciej.

Widziałam także film na podstawie powieści - oceniam go jako średni. W kilku kwestiach sporo różni się od książki, którą jednak uważam za bardziej interesującą.

Nie mogłam się zdecydować, jaką ocenę mam wystawić powieści Susan Minot. Ta czwórka jest ciut zawyżona, ale 3,5 z kolei wydało mi się oceną zbyt niską, więc niech będzie 4 :)

Moja ocena: 4/6

autor: Susan Minot
tytuł: Wieczór
tytuł oryginału: Evening
tłumaczenie: Ewa Świerżewska
wydawnictwo: Świat Ksiązki 
liczba stron: 272


Carson McCullers - Serce to samotny myśliwy

Carson McCullers - Serce to samotny myśliwy


Po raz pierwszy zetknęłam się z tym tytułem będąc na studiach. Już nie pamiętam dokładnie w jakich okolicznościach usłyszałam o tej książce, ważne że tytuł skutecznie mnie przyciągnął. I nie będę ukrywać, że treść nieco mnie rozczarowała, bo spodziewałam się raczej dobrze podbudowanej psychologicznie powieści miłosnej a dostałam opowieść o kilku samotnych ludziach. Jeszcze te kilka lat temu oceniłabym tę książkę na czwórkę, bo mimo wszystko całkiem przyjemnie mi się ją czytało, a teraz wróciwszy do niej w ramach wyzwania czytelniczego "Amerykańskie Południe" tak bardzo mnie wynudziła, że ledwo doczytałam ją do końca.

W swojej najsłynniejszej powieści McCullers ukazuje fragment z życia pięciu ludzi w różnym wieku, o różnych zawodach i celach życiowych. Jest jednak coś, co ich łączy - samotność.

Najważniejszym, bo stanowiącym punkt odniesienia dla innych, bohaterem jest głuchoniemy John Singer. Przez 10 lat mieszkał wspólnie ze swoim (także głuchoniemym) przyjacielem Antonapoulusem, który jednak został umieszczony w zakładzie dla psychicznie chorych, co spowodowało, że Singer opuścił ich wspólne mieszkanie i przeniósł się do pensjonatu rodziny Kellych. Singer jest człowiekiem spokojnym i zrównoważonym, nie ma innych przyjaciół oprócz Antonapoulosa, jednak najwyraźniej ma w sobie jakąś tajemniczą siłę, która przyciąga do niego ludzi. Inni osamotnieni bohaterowie lgną do niego, bo Singer ze swoim dobrodusznym spojrzeniem wydaje się rozumieć problemy i bolączki tych ludzi, o których ci opowiadają głuchoniememu. Poza tym, jako że nie mówi a więc i nie przerywa swoim rozmówcom, zapewne też ma wpływ na zaspokojenie próżności i chęci zwyczajnego wygadania się innych bohaterów a przytakując głową lub po prostu słuchając w milczeniu wysyła sygnał, że ci, którzy mówią, są zrozumiani. W rzeczywistości Singer nie rozumie ani problemów swoich "przyjaciół" ani tego, co oni w ogóle od niego chcą i w jakim celu przychodzą akurat do niego. Jego myśli zaprząta jedynie chory głuchoniemy przyjaciel, bez którego Singerowi trudno jest żyć.

Mick Kelly, której rodzina prowadzi pensjonat w mieście (i gdzie wynajmuje pokój John Singer) jest nastolatką ubierającą się jak chłopak i mimo młodego wieku palącą papierosy. Nie ma przyjaciół, na co dzień opiekuje się młodszym rodzeństwem ale spędza czas głównie w samotności rozmyślając o muzyce. Mick jest zafascynowana Mozartem i marzy o skonstruowaniu własnych skrzypiec. Nie potrafi zaprzyjaźnić się z kimś na dłużej, jej starania w tym kierunku (zorganizowanie balu dla kolegów ze szkoły) okazują się bezowocne. Z początku wydaje się, że uda jej się znaleźć nić porozumienia z nieco starszym Harrym Minowitzem, chłopcem żydowskiego pochodzenia, który opowiada jej o Hitlerze, jednak okazuje się mieć głowę zaprzątniętą zupełnie innymi problemami niż Mick.

Kolejnym bohaterem jest Biff Brannon, właściciel restauracji New York Café, gdzie Singer codziennie je obiad. Biff także wydaje się być samotny, nie potrafi porozumieć się z żoną, po wielu latach małżeństwa już nie ma między nimi tego wielkiego uczucia, co na początku a mimo to, po śmierci żony Biff czuje się jeszcze bardziej osamotniony. Najbardziej lubi spędzać czas za ladą obserwując swoich gości. Jest dosyć tajemniczą postacią, w sumie mało o nim wiemy. Podobnie jak Singer jest człowiekiem spokojnym i zdystansowanym. Jednak chciałby zbliżyć się do innych, co widzimy na przykładzie w jaki sposób myśli o Mick i Baby, małej córeczce swojej szwagierki - bardzo chciałby być ojcem dla tych dwóch dziewczynek.

Jednym z bardziej denerwujących mnie bohaterów jest Benedict Copeland, czarnoskóry lekarz próbujący uświadomić swoim pobratymcom, że ze względu na kolor ich skóry wcale nie są gorsi od białych. Nie są skazani na pracę w zawodach służących, pomywaczy, kucharzy itp., równie dobrze mogą się kształcić i osiągnąć coś w życiu. Copeland zawsze chciał, aby jego dzieci uzyskały dobre wykształcenie i pracowały potem w zaszczytnych zawodach, co się jednak z różnych powodów nie udało. Akcja powieści dzieje się w latach 30-tych XX wieku, kiedy to nie wszyscy biali chcieli jeszcze przyjąć do wiadomości, że czasy niewolnictwa dawno minęły i wszyscy ludzie bez względu na kolor skóry powinni mieć równe prawa. Widać to w scenie, w której dr Copeland przychodzi do sądu, by porozmawiać z białym sędzią a jeden ze strażników o rasistowskich poglądach najpierw wyśmiewa doktora a potem boleśnie go bije i wtrąca do więzienia za to, że jako 'czarnuch' poważył się pojawić w miejscu zarezerwowanym wyłącznie dla białych. Copeland jest wykształconym człowiekiem, nie mówi prostym językiem jak jego dzieci czy inni czarnoskórzy, mówi powoli i rozmyślnie stara się dobierać odpowiednie słowa. Jest inny niż reszta czarnoskórych mieszkańców i czuje się przez to wyalienowany, nawet jego własna rodzina nie ma ochoty utrzymywać z nim częstych kontaktów, gdyż wie, że każde spotkanie skończy się kłótnią bądź krytyką ich życiowych wyborów przez doktora.

Jednak najbardziej antypatyczną postacią jest według mnie Jake Blount, człowiek znikąd, który przybywa pewnego dnia do miasta i usiłuje uświadamiać klasę robotniczą poprzez wygłaszanie marksistowskich poglądów. Jest człowiekiem butnym, porywczym a jednocześnie ma bardzo niskie poczucie własnej wartości i ciągle ma wrażenie, że wszyscy wokoło się z niego śmieją. Większość czasu spędza w restauracji Biffa Brannona, gdzie siedzi przy stoliku razem z Singerem, tłumaczy mu swój plan rewolucji socjalistycznej i upija się niemalże do nieprzytomności. Jest skłonny do wszczynania bójek i nie raz odniosłam wrażenie, że jest niezrównoważony psychicznie.

Każda z tych postaci jest samotna i z różnych względów nie potrafi w pełni nawiązać kontaktu z innymi, gdyż za bardzo różni się w swoich poglądach, ambicjach, planach itp. od innych ludzi. Jednak każda z tych postaci stara się mimo wszystko ten kontakt nawiązać, głównie z Johnem Singerem, który wydaje się rozumieć wszystkich dookoła. Człowiek nie jest stworzony do samotności i zawsze będzie dążył do znalezienia kogoś, komu mógłby się zwierzyć ze swoich problemów i marzeń czy planów. Dlatego też wszyscy lgną do Singera, do którego mają niemalże boski stosunek - głuchoniemy wydaje im się być człowiekiem o niezwykłej mądrości, który zna odpowiedzi na wszelkie dręczące ich pytania.

Carson McCullers


Czemu mnie ta powieść tak wymęczyła? Po pierwsze praktycznie żaden z bohaterów nie wzbudził mojej sympatii. O ile Mick, Biff czy Singer są postaciami, co do których miałam stosunek obojętny, o tyle Jake'a Blounta i dr Copelanda nie mogłam znieść. Obaj antypatyczni, zadufani w sobie i myślący głównie o zaspokojeniu własnej potrzeby bycia wysłuchanym i zrozumianym (pomimo wyznawania poglądów służących dobru ogółu), przesadnie dumni, zachowujący się czasem jak psychicznie chorzy (Jake). Wcale nie było mi żal doktora Copelanda podczas sceny w sądzie (mimo iż to, co mu się przytrafiło było ewidentnie niesprawiedliwe) a kiedy Jake pod koniec powieści ucieka przed policją po bójce w wesołym miasteczku, miałam ochotę by go złapali.

Nie spodobał mi się też sposób, w jaki McCullers ukazała miejsce akcji. Jedyne, co wiemy, to to że akcja dzieje się w jakimś mieście na południu Stanów Zjednoczonych w latach 30-tych XX wieku. O mieście nie wiemy nic - czy jest duże czy małe, nie znamy nawet okolicy, w której mieszkają nasi bohaterowie. Lubię widzieć oczami wyobraźni teren, na którym rozgrywa się akcja, choćby miał on być ograniczony do dwóch ulic, jak np. w "Zabić drozda" Harper Lee. Tam wiedziałam dokładnie jak wygląda każdy dom w sąsiedztwie, tutaj miałam nikłe wyobrażenie o tym, co jest dookoła. Czytając o tym, jak bohaterowie przemieszczają się po mieście widziałam przed sobą jedynie asfaltową ulicę, wzdłuż której stoją kwadraty w bliżej nieokreślonym kolorze czyli domy. Dla mnie to stanowczo za mało.

Sama akcja powieści i problemy głównych bohaterów nie wzbudziły mojego zainteresowania.
Na plus zaliczam jednak dobrze zarysowane sylwetki bohaterów oraz ukazanie różnych rodzajów samotności. Carson McCullers napisała tę powieść w wieku 23 lat! Aż trudno uwierzyć, że w tak młodym wieku poczyniła już tak wnikliwe obserwacje i potrafiła odpowiednio przelać je na papier.

Moja ocena: 3/6

autor: Carson McCullers
tytuł: Serce to samotny myśliwy
tytuł oryginału: The heart is a lonely hunter 
tłumaczenie: Jadwiga Olędzka
wydawnictwo: Albatros 
liczba stron: 344
Jacek Tomasz Roczniak - Woodward

Jacek Tomasz Roczniak - Woodward


Jestem w kropce. Bo po raz pierwszy trafiłam na powieść, co do której mam bardzo ambiwalentne uczucia – z jednej strony moc wątpliwości a z drugiej niesamowita fascynacja opowiedzianą tu historią.

Kiedy trafiłam na tę powieść i zapoznałam się pokrótce z opisem fabuły, wiedziałam że MUSZĘ ją przeczytać. W latach 80-tych w londyńskim Hammersmith doszło do serii prób samobójczych dokonywanych przez nastolatków. Żadna z tych prób nie zakończyła się śmiercią, za to wszyscy niedoszli samobójcy zapadli w trwającą wiele lat śpiączkę. Dopiero po latach okazało się, że mimo iż nastolatkowie przebywali w innych szpitalach i wcześniej się nie znali, łączy ich postać pewnego starca, u którego wszyscy wynajmowali wcześniej willę. A ów starzec, Bober Banary, kontrolował za pomocą dziwnego leku i czytania na głos tajemniczych ksiąg (odpowiednio modulując głos jak w hipnozie) stan pacjentów w śpiączce, uniemożliwiając im wybudzenie. Banary’emu udało się ponoć dokonać przemieszczenia ich jaźni, tak że leżący w śpiączce młodociani pacjenci trafili do tzw. Krainy Pomylonego Dzieciństwa.

Nieprawdopodobne?

Też tak uważam, więc zaczęłam szperać w Internecie. I właśnie fakt, że nic nie znalazłam wzbudził moje podejrzenia. TAKA historia i dopiero nikomu nieznany Tomasz Roczniak wpada na jej trop i postanawia opisać wszystko, czego się dowiedział? Zarówno w książce, na blogu autora jak i na stronie powieści są zamieszczone zdjęcia dotyczące całej tej sprawy (głównie Maxa Woodwarda – chłopca, który jako pierwszy wybudził się ze śpiączki) oraz wszelkie wyjaśnienia i teorie związane z praktykami starca Banary’ego. Tylko dlaczego większość z tych zdjęć wygląda na pozowane a widniejący na nich ludzie wyglądają raczej jak pospolici mieszkańcy ciemnego grajdołka, gdzieś głęboko na polskiej prowincji, co to już po zaoraniu pola siadają pod monopolowym i „filozofują”? I skąd znikomy opór londyńskiej policji przed udostępnieniem policyjnych skryptów ze sprawy do celów pisarskich (a co się z tym wiąże – komercyjnych)?

Ja zaczęłam mieć wątpliwości czy ta historia naprawdę miała miejsce, czy też Roczniak, który jest nomen omen absolwentem psychologii klinicznej na UŁ wymyślił ją sobie tudzież przerobił podobną historię na własne potrzeby i zrobił z tego książkę a wszystkie zdjęcia, rysunki itp. dodał aby uwiarygodnić swą opowieść i dodać jej kryminalnego smaczku…

Przyznam szczerze, że mam mętlik w głowie, choć skłaniam się ku wersji, że ta seria prób samobójczych zakończonych wieloletnią śpiączką rzeczywiście miała kiedyś miejsce i że istniała osoba, która dokonała przesunięcia jaźni tych dzieci w śpiączce. Nie wykluczam, że być może źle szukam i dlatego nie potrafię nic na ten temat znaleźć.

Sama fabuła powieści też jednak wywołała u mnie serię pytań i wątpliwości, gdyż po pierwsze nie tego się spodziewałam przeczytawszy opis w Internecie a po drugie to, co opisuje Roczniak wydaje się być nielogiczne i nieprawdopodobne. Kiedy sięgałam po książkę spodziewałam się sfabularyzowanej wersji wydarzeń quasi autentycznych, tzn. przede wszystkim dokładnego opisu przebiegu badań nad dziwnym przypadkiem tych nastolatków, tymczasem dostałam powieść na poły fantastyczną, która całą tą niby autentyczną historię czyni absolutnie niewiarygodną. Takim czynnikiem zaburzającym tę wiarygodność jest przede wszystkim sposób, w jaki powieściowy Banary wchodzi w posiadanie księgi Holdorium. Dostaje on ją mianowicie od … tajemniczego pół człowieka – pół kruka a wszelkie wskazówki w równie zagadkowym języku dostarczane są mu niejako z zaświatów. W ogóle postać Bobera Banary’ego jest mało wiarygodna – wielokrotnie musi on w powieści albo dźwigać spore ciężary, albo szybko przed czymś/kimś uciekać albo podciągać się na rękach by dostać się przez wąski otwór w suficie do pomieszczenia tam się znajdującego, co przy początkowych opisach złej kondycji fizycznej starca wydaje się być wręcz śmieszne.

Mało wiarygodny jest też brak podejrzliwości u rodzin, którym Banary wynajmuje willę. Aby móc w niej zamieszkać rodzice musieli przesłać starcowi kilkanaście zdjęć swoich dzieci oraz wypełnić szczegółową ankietę. Czy naprawdę nikomu z dorosłych nie wydało się to podejrzane? I skąd w środku Anglii, w angielskiej rodzinie na wigilijnym stole stoją… potrawy z Polski rodem?

Również nagła przemiana Maxa z nieszczęśliwego chłopaka w bluzgającego chłystka a potem w zakochanego romantyka mówiącego metaforami wydaje mi się trochę nielogiczna. Denerwujące są opisy miłości padające z ust Maxa:

„Tęsknota jest jak para nieśmiertelnych koni, które na polu miłości muszą zaorać ukochanie. By miłość mogła puszczać pąki i kwitnąć na wiosnę miłości.” [1]

Ciężko przebrnąć też przez nadzwyczaj dokładne opisy tworzenia utworów muzycznych. Nie sądzę abym naprawdę musiała czytać o tych wszystkich riffach, appregiach i dżekach. Podziwiam szeroką wiedzę autora w tym zakresie, ale czytelnik naprawdę nie musi znać tych wszystkich szczegółów. W ogóle wydaje mi się, że można by było tę powieść skrócić przynajmniej o 1/3, bo jest zdecydowanie za długa. Są sceny, które ciągną się niemalże bez końca i nic nie wnoszą do akcji a przez to tylko nużą czytelnika, który zaczyna przeskakiwać kolejne akapity w poszukiwaniu ciekawszych momentów.

Skąd więc całkiem wysoka ocena końcowa? Bo mi się ta historia mimo wszystko bardzo podobała. Już pal licho moje wątpliwości – bez względu na to, czy jest to historia autentyczna czy nie, udało się autorowi wprowadzić mnie w stan niemalże podgorączkowy, kiedy to z wypiekami na twarzy czytałam stronę poświęconą powieści a potem samą książkę, którą mimo wad czytało mi się dobrze. Dużym plusem są starania Roczniaka do naświetlenia sytuacji nastolatków wychowywanych w patologicznych rodzinach i przede wszystkim do uświadomienia czytelnikom, jak tragiczne w skutkach może być życie w dysfunkcyjnej rodzinie. Przebywanie w tajemniczej Krainie ma zaś na celu uświadomienie nastolatkom ich potrzeb, tego kim są i czego chcą.

Udany debiut.

Moja ocena: 4/6

[1] Jacek Tomasz Roczniak, Woodward. Prawdziwa historia Maxa Woodwarda, Wyd. Nowy Świat, Warszawa 2010, str. 192

autor: Jacek Tomasz Roczniak
tytuł: Woodward
wydawnictwo: Nowy Świat
liczba stron: 718

Harper Lee - Zabić drozda

Harper Lee - Zabić drozda


Pamiętam jak pierwszy raz zetknęłam się z tym tytułem - byłam wtedy w siódmej lub ósmej klasie szkoły podstawowej i jedna z nauczycielek pożyczyła mi tę książkę abym ją przeczytała do olimpiady z języka polskiego. Ani tytuł ani okładka z ptaszkiem nie wzbudziły mojego zainteresowania a że w tym wieku ma się fiu bździu w głowie i czyta się raczej powiastki dla młodzieży o miłości, to olałam Harper Lee i olimpiadę i zajęłam się dalej tym, co mnie wtedy bardziej interesowało. I z perspektywy czasu cieszę się, że nie przeczytałam wtedy tej książki, bo obawiam się, że zajęta bzdurnymi myślami mogłabym jej nie zrozumieć a przez to i nie docenić.Tytuł jednak zapamiętałam i kiedy natknęłam się na niego będąc już na studiach postanowiłam dowiedzieć się, co też takiego ciekawego przegapiłam będąc w wieku cielęcym. Jak się potem okazało, "Zabić drozda" stało się jedną z najważniejszych powieści mojego życia.

Po raz drugi sięgnęłam po nią w ramach wyzwania czytelniczego Amerykańskie Południe i utwierdziłam się w przekonaniu, że "Zabić drozda" nadal mnie zachwyca ale że i ja z wiekiem dojrzewam do pełnego rozumienia pewnych spraw i chyba staję się coraz wrażliwsza na niesprawiedliwość i ludzkie cierpienie, bo w kilku miejscach uroniłam sporo łez.

Powieść podzielona jest na dwie części. W pierwszej autorka zapoznaje nas z miejscem akcji oraz bohaterami. Narratorką jest dziewięcioletnia Jean Louise, zwana Smykiem, która wraz ze swoim o 4 lata starszym bratem Jeremym (Jemem) oraz przyjeżdżającym co lato na wakacje do Maycomb kolegą Dillem spędza czas na wspólnych dziecięcych zabawach. Szczególnie intersuje tę trójkę los Arthura Radley'a, który od prawie 20 lat nie wychodzi z domu. Dziecięca fantazja (napędzana plotkami w mieście) podpowiada im niestworzone rzeczy o "Dzikim Radley'u", który to według ich mniemania wymordował pół swojej rodziny i krąży nocą po osiedlu szukając nowych ofiar. Dzieci próbują różnymi sposobami wywabić "Dzikiego" z domu, by móc go wreszcie zobaczyć. To jednak nie jest najważniejszy wątek w tej powieści.

Niepostrzeżenie autorka daje tu i ówdzie do zrozumienia, że Alabama lat 30-tych nadal jest stanem, gdzie czarni traktowani są jako ludzie drugiej kategorii, praktycznie bez żadnych praw, o czym boleśnie przekonamy się w części drugiej. Tu mianowicie akcja krąży głównie wokół sprawy czarnoskórego Toma Robinsona oskarżonego o gwałt na białej kobiecie. A adwokatem Toma jest Atticus Finch, ojciec Smyka i Jema.

Atticus jest jednym z moich ukochanych bohaterów literackich, człowiekiem (mimo iż fikcyjnym) godnym naśladowania, którego podziwiam za mądrość, odwagę i niezwykły szacunek dla każdej istoty na ziemi. Jest to człowiek, który nie powtarza ślepo słów, myśli czy czynów innych ludzi i który swoim zachowaniem na co dzień udowadnia, że w każdej sytuacji, choćby takiej bez wyjścia, kiedy wiemy, że i tak jesteśmy na straconej pozycji, należy kierować się własnym rozumem i sumieniem.

"[...] ale ja zanim będę mógł żyć w zgodzie z innymi ludźmi, przede wszystkim muszę żyć w zgodzie z sobą samym. Jedyna rzecz, jaka nie podlega przegłosowaniu przez większość, to sumienie człowieka." [1]

Dlatego też Atticus podejmuje się obrony Robinsona, mimo iż wie, że czarnoskóry mężczyzna, choć jest niewinny, w rasistowskim mieście i tak nie ma najmniejszych szans na uniknięcie kary. Finch nie rozróżnia ludzi na białych i czarnych, dla niego każdy człowiek bez względu na kolor skóry zasługuje na szacunek. Gdyby - mimo świadomości, że z góry skazany jest na przegraną - nie podjął się obrony Toma, miałby do końca życia wyrzuty sumienia, że nie uczynił wszystkiego, by pomóc temu człowiekowi - "[...] cóż, kiedy w zamkniętych sądach ludzkich serc nie miał żadnych argumentów." [2] Nie wszyscy mieszkańcy Maycomb popierają działania Fincha, są tacy, którzy mają mu za złe, że broni "czarnucha". Mała Smyk nie rozumie całej tej sytuacji i wpada w gniew, gdy inne dzieci w szkole przezywają jej ojca "murzyńskim pachołkiem". Któregoś dnia zwierza się Atticusowi ze swych rozterek:

"- Więc ty na pewno nie jesteś murzyński pachołek, prawda?
- Jestem. Robię, co mogę, żeby służyć wszystkim. Czasem mi ciężko... Dziecino, wcale nie obrażają takie wyzwiska, chociaż temu, kto je rzuca, wydają się najgorszą obelgą. Dowodzą tylko ubóstwa umysłowego osób, które nimi szafują i bynajmniej nie ranią." [3]
I chyba to właśnie jest najgorsze w rasizmie - że wpaja się go ludziom już od najmłodszych lat. Smyk opowiada wszystkie zdarzenia ze swej dziecięcej perspektywy i nie jest przez to w stanie trzeźwo ocenić, czy to co słyszy jest z moralnego punktu widzenia poprawne czy nie. W swej dziecięcej naiwności może jedynie powtarzać to, co słyszy wokół, bo skoro wszyscy są zdania, że czarni są gorszym gatunkiem człowieka, to z pewnością rzeczywiście tak jest.

Harper Lee
Ale to się odnosi nie tylko do rasizmu ale do odmienności w ogóle. "Zabić drozda" to moim zdaniem
powieść właśnie o odmienności, o tym, że należy ją szanować zamiast z niej szydzić i powtarzać bezmyślnie słowa innych. Nie należy się jej bać, bo przy bliższym poznaniu okazuje się, że to "inne" jest w gruncie rzeczy takie samo jak my. Doskonale odzwierciedla to zarówno wątek "Dzikiego Radley'a", który w rzeczywistości okazuje się nie być szalonym mordercą a człowiekiem, którego mierzi małomiasteczkowe zakłamanie (które dobrze widać na podwieczorku zorganizowanym przez ciocię Alexandrę w domu Atticusa, kiedy to wychodzi na jaw fałszywa moralność najpobożniejszych osób w mieście) i który wolał zamknąć się w swoim własnym świecie niż musieć w tym zakłamaniu uczestniczyć, jak i sprawa Toma Robinsona, który jest dobrym i uczynnym człowiekiem, mimo iż to przecież tylko "czarnuch". Chciał zwyczajnie pomóc białej kobiecie, bo zdawał sobie sprawę z jej ciężkiej sytuacji życiowej a mimo to został przez nią i jej ojca oskarżony o czyn, którego się nie dopuścił i dopuścić nie mógł. To biały człowiek - wyższa rasa panów - okazał się tu być gorszy. Szacunek dla inności drugiego człowieka widać też choćby w takiej niepozornej scenie kiedy Smyk głośno wyraża swe zdziwienie zachowaniem zaproszonego przez nią ubogiego kolegi szkolnego, który podczas obiadu polewa ziemniaki sosem z melasy. Ostro reaguje na to Calpurnia, czarnoskóra gosposia, która pracuje u Finchów wiele lat i praktycznie wychowała Smyka i Jema (matka zmarła gdy Smyk była malutkim dzieckiem) i która tłumaczy Smykowi, że Walter jest jej gościem i choćby chciał jeść obrus ze stołu należy mu na to pozwolić, bo to że u niego w domu panują inne zwyczaje, nie oznacza, że należy z tego powodu z niego szydzić. Także bliższy kontakt z Dolfusem Raymondem, miasteczkowym pijaczyną sprawia, że dzieci przekonują się, że plotki o tym człowieku nie do końca są prawdą a sposób bycia jaki sobie obrał ma swój głębszy sens.

Ale jest to też powieść o utracie dzieciństwa. O tym, że czas beztroskich zabaw w ogrodzie czy na werandzie w pewnym momencie się skończy i czy tego chcemy czy nie będziemy musieli stawić czoło światu dorosłych i zmierzyć się z jego problemami. Takim zetknięciem ze światem dorosłych jest dla trzech małych bohaterów właśnie sprawa o gwałt.

Nie bez znaczenia jest tytuł powieści. Jego wyjaśnienie autorka podaje nam w scenie, w której Jem dostaje w prezencie wiatrówkę. Atticus ostrzega go wtedy:

"Strzelaj więc sobie, ile chcesz, do sójek, jeżeli ci nie za trudno je trafić, tylko pamiętaj, że grzechem jest zabić drozda" [4]

Dokładniej tłumaczy to sąsiadka Finchów, pani Maudie:

"Drozdy nic nam nie czynią poza tym, że radują nas swoim śpiewem. Nie niszczą ogrodów, nie gnieżdżą się w szopach na kukurydzę, nie robią żadnej szkody, tylko śpiewają dla nas z głębi swoich ptasich serduszek. Dlatego właśnie grzechem jest zabić drozda." [5]
Takimi drozdami są w tej powieści Arthur Radley oraz Tom Robinson - dobrzy i nie czyniący nikomu krzywdy ludzie, którzy zostają zabici (tu w rozumieniu: skrzywdzeni) przez bezmyślne działania ludzi. Psychika młodego Arthura została stłamszona przez surowego i okrutnego ojca, ale pomimo ogromu cierpień "Dziki Radley" pozostał w głębi duszy dobrym człowiekiem: to on zostawiał w dziupli w drzewie małe prezenty dla Smyka i Jema, to on okrył małą Jean Louise kocem podczas pożaru domu pani Maudie, to wreszcie on uratował dzieci przed Bobem Ewellem. Tom Robinson nigdy nie odważyłby się zgwałcić kobiety, wiedział w jak trudnej sytuacji jest Mayella Ewell i chciał jej jedynie pomóc w pewnych pracach domowych (np. rąbanie drewna), bo wiedział, że jej wiecznie zapijaczony ojciec tego nie zrobi. W swej dobroci chciał jej jedynie ulżyć w ciężkiej pracy a odpłacono mu za to wyrokiem śmierci.

Jest to jedna z najbardziej wartościowych powieści, z jakimi się spotkałam w życiu, uczy szacunku do drugiego człowieka, bez względu na kolor jego skóry, pochodzenie czy życiowe wybory. Zrozumiała to w końcu i mała Smyk, która w rozmowie z bratem stwierdziła:

"Nie Jem. Myślę, że jest tylko jeden rodzaj ludzi. Ludzie." [6]
Warto o tym pamiętać.

Nie przegapcie tej książki.

Moja ocena: 6/6

[1] Harper Lee, Zabić drozda, Wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1979, str. 134
[2] tamże, str. 295
[3] tamże, str. 139
[4] tamże, str. 115
[5] tamże, str. 115
[6] tamże, str. 279

autor: Harper Lee
tytuł: Zabić drozda
tytuł oryginału To kill a mockingbird
tłumaczenie: Zofia Kierszys 
wydawca: Książka i Wiedza
liczba stron: 389

Elisabeth Rynell - Hohaj

Elisabeth Rynell - Hohaj


To pierwsza przeczytana przeze mnie książka w tym roku i cieszę się, że mogę powiedzieć, że lepiej nie mogłam go rozpocząć, bo „Hohaj” to jedna z piękniejszych historii jakie dane mi było ostatnio czytać.

Elizabeth Rynell napisała powieść, w której przeplatają się dwie płaszczyzny czasowe. Główną bohaterką teraźniejszości jest bezimienna kobieta, która po nagłej śmierci męża, nie mogąc pogodzić się z bólem i tęsknotą, wyrusza w podróż przez zimne bezdroża północnej Szwecji. Próbując zrozumieć siebie samą i dogłębnie analizując związek z mężem, trafia w pewnym momencie do domu nieżyjącej Iny, bohaterki drugiej historii miłosnej, tej z przeszłości. Jest to historia o tyle piękna, co i bolesna, gdyż każdy z uczestników nosi w sobie piętno, które nie pozwala mu normalnie żyć i w pełni cieszyć się miłością drugiego człowieka. Ina żyje w odosobnieniu ze swoim kalekim i zgorzkniałym ojcem, który ją bije i gwałci, zaś Aron wędruje po świecie w poszukiwaniu odkupienia za tajemniczą zbrodnię, której się dopuścił wiele lat temu. Tych dwoje znajdzie w sobie ciepło i zrozumienie, w którym chcieliby się schronić jak w bezpiecznym domu, jednak los nie pozwoli im zupełnie wyjść z ciemności.

O czym jest ta powieść?

O pokonywaniu strachu przed miłością do drugiego człowieka, jak przed czymś kruchym i delikatnym, co za jednym nieuważnym dotknięciem rozpryśnie się na tysiąc kawałków i już nigdy nie da się poskładać. O powolnym przekraczaniu granicy tego strachu, kiedy z dziecięcym zdziwieniem obserwujemy jak wypełnia nas uczucie, którego tak się baliśmy, ale za którym w głębi duszy tęskniliśmy od zawsze.

O przemijaniu i odkrywaniu siebie na nowo, o próbach zrozumienia siebie, partnera i łączącego ich uczucia, dotarcia do sedna tej miłości. O podróży w głąb własnego serca, własnego ja w poszukiwaniu tęsknot i odkupienia.

O strachu przed naszą ciemną stroną i próbach uchronienia partnera przed brudem naszego życia. Wreszcie o wychodzeniu z ciemności ku światłu miłości.

Autorka zgrabnie wplotła w swoją powieść motyw podróży jako tej realnej, dosłownej jak i na poziomie metafizycznym. Główna bohaterka-narratorka i Aron podróżują zarówno w sensie stricto jak i w głąb siebie poszukując swego miejsca w świecie po tym, jak na skutek tragedii runęła cała rzeczywistość wokół nich.

To co przykuwa szczególną uwagę to język – niezwykle poetycki i sugestywny, silnie kontrastujący z opisywanym zimowym krajobrazem odległych szwedzkich pustkowi ale też z tragicznym i na wskroś przejmującym losem bohaterów. To właśnie język nadaje rytm tej historii i choć z jednej strony z nią kontrastuje, z drugiej wbrew pozorom ją uzupełnia.

Nie jest to powieść bez wad – bardzo słabe jest zakończenie, nagłe, nie pasujące do dotychczasowych wydarzeń i jakby pisane na siłę. Choć trzeba przyznać, że mimo iż końcowe rozdziały rozczarowują, to ostatnie zdanie autorka wbija w czytelnika jak nóż w serce, zupełnie jakby chciała byśmy do samego końca cierpieli z bohaterami, a szczególnie z Iną (to jej dotyczy zdanie), bo w końcu nie wiemy, czyje tak naprawdę jest dziecko, które w sobie nosi.

Pomimo słabej końcówki oceniam tę książkę bardzo wysoko, bo naprawdę rzadko spotykam się z literaturą pisaną tak pięknym językiem, tak bardzo trafiającym w moją wrażliwość.

Moja ocena: 6/6

autor: Elisabeth Rynell
tytuł: Hohaj
tytuł oryginału: Hohaj
tłumaczenie: Ewa Mrozek-Sadowska

wydawnictwo: słowo/obraz terytoria 
liczba stron: 198

Gustave Flaubert - Pani Bovary

Gustave Flaubert - Pani Bovary


W ramach nadrabiania zaległych recenzji parę słów o kolejnej lekturze z forumowego wyzwania „Kobieta w zwierciadle literatury”.

„Pani Bovary” nie przypadła mi zbytnio do gustu. Nie mogę powiedzieć, że ciężko mi się czytało lub, że Emma mnie irytowała, bo jako bohaterka była mi raczej obojętna. Ot taka głupiutka istotka nieprzystosowana do życia. Nie wkurzała mnie w każdym bądź razie jak np. Katarzyna Earnshaw z "Wichrowych Wzgórz" (która tak na marginesie dorobiła się już godnej następczyni ale o tym w innej recenzji).

Jest to historia młodej kobiety, nieprzystosowanej do życia, marzycielskiej i romantycznej, wychowanej na książkowych wizjach miłości Emmy, która wychodzi za mąż za „przyziemnego” lekarza Karola Bovary i w bardzo szybkim czasie uświadamia sobie, że zwyczajne i nudne małżeńskie życie jej nie odpowiada. W poszukiwaniu miłosnych uniesień, o których czytała w powieściach, rzuca się w ramiona kochanków, rujnując swe małżeństwo i rodzinę.

Emma jest nieprzystosowana do prawdziwego życia, bardziej zajmowały ją jej uczucia niż życie - ta normalna, szara rzeczywistość. Uwielbiała czytać, pasjonowały ją namiętne romanse przedstawiane na kartach ówczesnych powieści i sama marzyła o przeżywaniu takich uczuć. Sama zresztą stwierdziła: „[...] przepadam za powieściami, które czyta się jednym tchem, które budzą lęk i niepokój. Nie znoszę pospolitych bohaterów i przeciętnych uczuć, takich jakie spotyka się w życiu.”1 Problem polega na tym, że w życiu ciężko o takie uczucia a jeśli one następują to są chwilowe, nietrwałe i ... rzadkie.

Mało tego - podczas lektury stwierdziłam także, że Emma niedojrzała do trwałego związku z mężczyzną. Już w parę dni po ślubie przestało jej odpowiadać małżeńskie życie, nie tak je sobie wyobrażała. Gdzie te namiętności? Gdzie porywy serca?:

„Myślała, że miłość powinna spaść wśród gromów i błyskawic jak huragan, który z niebios wtargnąwszy nagle w życie, tratuje wszystko, porywa ludzkie postanowienia jak liście i serce pociąga za sobą w otchłań.”2

Kiedy umarł ojciec Bovarego, Emma nawet nie potrafiła pocieszyć męża, nie wiedziała, co ma mu powiedzieć i kiedy on rozpaczał, ona myślami wracała do upojnych nocy spędzonych z kochankiem ale nie mogła się skupić, bo przeszkadzała jej obecność świekry i męża (!!!). Zachowywała się jak nastolatka. Nie ma się co dziwić, że Emma znalazła sobie kochanka, skoro tak bardzo tęskniła za innym, lepszym życiem a takie wydawało jej się każde oprócz małżeńskiego.

Karol, człowiek raczej prosty (w sensie prostoduszny) i mało wymagający od życia nie potrafił zaspokoić duchowych potrzeb swojej żony:

"Rozmowa z Karolem była płaska jak uliczny chodnik, a jego myśli, które każdy mógłby wypowiedzieć, przesuwały się w codziennych strojach, nie budząc ani wzruszeń ani śmiechu, ani marzeń. Przyznawał, że gdy mieszkał w Rouen, nigdy nie przyszło mu do głowy pójść do teatru, by zobaczyć paryskich aktorów. ie umiał ani pływać ani fechtować się, ani strzelać z pistoletu, a kiedyś nie potrafił nawet wytłumaczyć jej fachowego terminu dotyczącego konnej jazdy, który spotkała w jakiejś powieści. A czyż właśnie mężczyzna nie powinien znać tego wszystkiego, celować we wszelkim działaniu, wtajemniczać kobiety w porywy namiętności i w wyrafinowane tajne życie? Ale on nie potrafił jej niczego nauczyć, nic nie umiał, niczego nie pragnął. Sądził, że jest szczęśliwa."3   


Gustave Flaubert
Karol to typowy pragmatyk realista a Emma bujająca w obłokach marzycielka - romantyczka. Ona chciała chodzić na bale, do opery, do teatru a Karola to raczej nie pociągało. Kiedy Emma poznała Karola, widziała go przez pryzmat powieści miłosnych. Jak wróciła z klasztoru była rozczarowana swoją egzystencją a pojawienie się w Bertaux młodego lekarza, obudziło w niej nadzieję, na przeżycie "książkowego romansu". Tak się jednak nie stało.

Leon to podobny typ do Emmy, od razu znaleźli wspólny język. Odniosłam jednak wrażenie, że był młodszy od niej, bo kochał ją miłością takiego młokosa do dojrzałej damy a jej tylko w to graj.

Rudolf za to bez problemu potrafił owinąć sobie Emmę wokół palca. Nie była w końcu jego pierwszą "ofiarą" Od razu wyczuł, czego jej brak i jak ją omamić, to taki typ ognistego kochanka, który bierze bez pytania, co mu się należy i to się Emmie najwyraźniej podobało - pewnie uosabiał jakiegoś bohatera literackiego, do którego Emma kiedyś tam wzdychała ...

Mam wrażenie, że Emma nigdy nie zaspokoi swojego "głodu miłości", że żaden mężczyzna jej do końca nie zadowoli. Ona nie jest zdolna do przeżywania dojrzałej, prawdziwej, normalnej miłości, czyli takiej ze wzlotami i upadkami, z chwilami pełnymi szczęścia jak i szarymi dniami mijającymi bez większych emocji.

Ale przecież jest jeszcze dziecko - mała Berta. Nie wiem, po co ona przyszła na świat, chyba tylko po to,by cierpieć. Matka w ogóle nie poświęcała jej uwagi (albo tylko wtedy, gdy jej się przypomniało) i gdyby nie mamka to nie wiem, co by się z tym dzieckiem stało. To jest aż nienaturalne, by matka miała tak obojętny stosunek do własnego dziecka i jednocześnie kolejny argument za tym, że Emma psychicznie nie dojrzała ani do roli żony ani matki.

Podsumowując: czytało się w miarę dobrze, ale nie była to powieść od której nie mogłam się oderwać. Nie zaskoczyła mnie jak np. "Tessa d'Urberville" i mimo iż dała trochę do myślenia, to jednak oceniam ją jako średnią.

Moja ocena: 3/6


1 Gustave Flaubert "Pani Bovary", Wyd. Zielona Sowa, Kraków 2003, str.63

2 tamże, str.75

3 tamże, str.31

autor: Gustave Flaubert
tytuł: Pani Bovary
tytuł oryginału: Madame Bovary
tłumaczenie: Aniela Micińska
wydawca: Zielona Sowa
liczba stron: 266

Thomas Hardy - Tessa d'Urberville

Thomas Hardy - Tessa d'Urberville


Czytałam tę powieść w ramach wyzwania czytelniczego „Kobieta w zwierciadle literatury” na jednym z for.

Moje ogólne wrażenia z lektury są jak najbardziej pozytywne, choć w pewnym momencie powieść zaczęła być dla mnie trochę przewidywalna a przez to nużąca. Tzn. zauważyłam, że fabuła ma przebieg sinusoidalny – jak wydarza się tragedia, to zaraz po niej następuje polepszenie sytuacji aby za chwilę znowu przybrać zwrot o180° i spaść w dół. Męczyły mnie trochę opisy życia na wsi, podziwiania pasących się krów, urody zdrowych wiejskich dziewcząt itp. ale dzielnie brnęłam dalej. I jak dobrnęłam do ostatniej części powieści, to szczęka opadła mi z wrażenia. Bo zakończenie zmienia wszystko. Aż chciałoby się w przypadku „Tessy…” krzyknąć czytajcie DO KOŃCA a zrozumiecie! ;-)

Fabułę można streścić w kilku zdaniach: Tessa Durbeyfield jest młodziutką, piękną dziewczyną z ubogiej rodziny. Kiedy jej (niezbyt rozgarnięty dodajmy – Tessa ma to nieszczęście posiadania rodziców jakby mniej dojrzałych od niej samej) ojciec dowiaduje się któregoś dnia od mijającego go na drodze pastora lubującego się w zgłębianiu genealogii starych rodów, że Durbeyfieldowie pochodzą od starego arystokratycznego rodu d’Urbervillów, postanawia wysłać swą najstarszą córkę do jedynej żyjącej rodziny – potomków słynnego rodu. Tessa wyjeżdża do posiadłości ciotki, gdzie ma pracować opiekując się jej kurami. Poznaje tam jej syna Aleca, bawidamka, próżniaka i oszusta, który za wszelką cenę próbuje uwieść niewinną Tessę. Więcej zdradzać nie będę – powiem tylko, że w życiu Tessy pojawi się jeszcze jeden mężczyzna – Angel Clare, którego bohaterka szczerze pokocha, ale jak to w życiu bywa, nie wszystko zawsze układa się tak, jak byśmy tego chcieli.

Historia miłosnego trójkąta? Nie do końca. Nie zrażajcie się, bo ta powieść to doskonałe studium psychologiczne, co się dzieje w duszy człowieka nieszczęśliwego, zgnębionego, który za wszelką cenę próbuje pozostać przy wartościach, które wyznaje w życiu.

Tessy było mi ogólnie rzecz biorąc żal. Nie denerwowała mnie, choć dostrzegam pewne wady jej charakteru - choć może nie są to o tyle wady co brak pewnej stanowczości i odwagi w podejmowaniu decyzji. Momentami nawet się z nią utożsamiałam, ale głównie dlatego że ja też bywam taka trochę "rozmemłana" i brak mi stanowczości i czasami odwagi by powiedzieć "nie" i walczyć o swoje.

Jednak nie mogłam zdzierżyć jej mężusia, "szlachetnego i anielskiego" pana Clare. To jeden z bardziej denerwujących mnie bohaterów literackich, niedojrzały emocjonalnie i zadufany w sobie typek, któremu "wydawało się" że się zakochał. I tak jak napisał sam Hardy miłość Angela do Tessy wywodziła się raczej z wyobraźni: "[...], kochał ją gorąco, lecz raczej w sposób idealny i chimeryczny.”1 Ja odniosłam wrażenie, że on był zakochany w pewnym ideale, który sobie wyobraził i który chciał widzieć w Tessie a jak się okazało, że jest to normalna kobieta z zaletami i wadami, po różnych życiowych przejściach, nie tak "czysta i nieskażona" jak on to sobie wymarzył, to natychmiast się odkochał. Trochę to dla mnie głupie i dziecinne. Angel był tak omotany wizją "czystej wiejskiej dziewki", że dla niego uwiedziona czy zgwałcona na jedno wychodziło - tak czy siak kobieta nie była już "czysta". Bardzo podobały mi się słowa narratora, komentujące tenże fakt: „Rozpatrując, czym Tessa nie była, nie dostrzegał, czym była, i zapominał, że coś, co zostało uszkodzone, może mieć większą wartość od czegoś, co aczkolwiek bez skaz, jest jednak w lichym gatunku."2

Jeszcze jedno mnie zdenerwowało a mianowicie odmienny stosunek do "bujnej przeszłości" kobiet i mężczyzn. Zaskakujący jest fakt, że do dziś nic się w tej kwestii nie zmieniło (a przecież powieść Hardy'ego pochodzi z 1891r.!). Kiedy Angel wyjawia Tessie swoją erotyczną przeszłość z bliżej nieokreśloną kobietą (na dodatek starszą od siebie jeśli dobrze pamiętam!), oczekuje że ona mu wybaczy, ba! nawet do głowy mu nie przyjdzie, że może być inaczej. A kiedy Tessa wyjawia mu, że nie jest taka czysta i niewinna za jaką ją uważa, on ją odtrąca i nie chce mieć z nią więcej nic wspólnego. Jak to jest, że jak facet z własnej i nieprzymuszonej woli bawi się ile wlezie to NALEŻY mu to wybaczyć (bo to tylko facet, który musi się wyszumieć) a jak kobieta wyznaje, że straciła niewinność - na dodatek nie ze swojej winy, bo przecież Tessa została zgwałcona podczas snu, sama się do Aleca nie pchała - to od razu uważa się ją za upadłą?

Jak już wspomniałam zakończenie zmienia patrzenie na opisane wydarzenia o 180° i ewidentnie świadczy o tym, że Tessa była na skraju załamania psychicznego, że w jej psychice działo się o wiele więcej niż można by to wyczytać z tekstu powieści.. Jak skończyłam czytać, to zamknęłam książkę i z głupią miną wgapiałam się w blat stołu a w mojej głowie kłębiło się tysiąc myśli. I mimo iż nie uważam tej powieści za wybitną czy taką, która w jakiś tam szczególny sposób wpłynęła na moje postrzeganie rzeczywistości, to jednak ona przez długi czas we mnie siedziała. Cały czas czułam historię Tessy w sobie, często (szczególnie jadąc tramwajem czy autobusem) łapałam się na tym, że myślę o tej bohaterce i usiłuję rozgryźć jej psychikę.

Klasyka, którą zdecydowanie warto poznać.

Moja ocena: 5/6

1 Thomas Hardy "Tessa d'Urberville. Historia kobiety czystej", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, str. 265
2 tamże, str. 344

autor: Thomas Hardy
tytuł: Tessa d'Urberville. Historia kobiety czystej
tytuł oryginału: Tess of the d'Urberville, a pure woman 
tłumaczenie: Róża Czekańska-Heymenowa
wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy 
liczba stron: 516

Gaston Leroux - The Phantom Of The Opera

Gaston Leroux - The Phantom Of The Opera


O "Upiorze w operze" słyszałam od dzieciństwa, choć głównie w odniesieniu do filmu/musicalu. I mimo iż czułam wewnętrznie, że coś mnie do tego tytułu przyciąga, jakoś nigdy nie było mi po drodze ani z filmem ani z książką. Aż do dnia, w którym po raz pierwszy wyemitowano w polskiej telewizji musical Andrew Lloyd Webbera. Pomyślałam sobie: dziewczyno, obejrzyj to wreszcie, taka słynna historia a ty prawie nic o niej nie wiesz. Obejrzałam.

I oniemiałam z zachwytu.

Zdaję sobie sprawę, że podziałała tak na mnie przede wszystkim muzyka oraz wspaniałe ujęcia ale i historia sama w sobie wydała mi się tak piękna, że poczułam palącą potrzebę zapoznania się z książkowym pierwowzorem. Już, teraz, natychmiast. W bibliotece powieści nie znalazłam, więc zaczęłam szperać na gutenbergu w poszukiwaniu ebooka (mimo iż nie lubię czytać książek w tej formie i robię to tylko kiedy nie mam w danym momencie innego wyjścia). Wersji niemieckiej niestety nie było (a taka odpowiadałaby mi najbardziej), ale znalazło się tłumaczenie angielskie.

Przyznaję, że mimo 10-letniej nauki tego języka, nadal z trudem się nim posługuję, gdyż praktycznie rzecz biorąc w ogóle go nie używam, więc wszystko wylatuje z głowy. Mimo wszystko bardzo dużo rozumiem a i nieprzeparta chęć zapoznania się z "Upiorem..." w wersji książkowej przekonała mnie wreszcie do przeczytania jej choćby po angielsku. I poszło mi całkiem nieźle, zresztą wszyscy czytający w innych językach niż polski dobrze wiedzą, że nie trzeba rozumieć dokładnie każdego słówka, by zrozumieć sens zdania. A "Upiór..." na szczęście nie jest pisany skomplikowanym językiem. Mimo wszystko czytałam dosyć długo, bo raz że w formie elektronicznej, dwa że w obcym języku i trzy, że tylko w pracy.



Historia opisana w powieści różni się nieco od wersji Andrew Lloyd Webbera. Musical skupia się na historii miłosnej podczas gdy w książce mamy do czynienia równorzędnie z opowieścią o bardzo nieszczęśliwym i skrzywdzonym człowieku, którego jedynym pragnieniem było stać się takim, jak inni i być przez nich w pełni akceptowanym. I to właśnie historia Erika, tytułowego upiora, wydała mi się najbardziej fascynującą częścią książki (więc końcówkę pochłonęłam niemalże jednym tchem). Poznając dokładnie jego losy możemy głębiej wniknąć w jego umysł i lepiej zrozumieć motywy jego działania. Cieszę się, że sięgnęłam wreszcie po powieściowy oryginał, bo mimo wcześniejszej znajomości filmu/musicalu zaskoczył mnie on pewnymi elementami, których w adaptacji muzyczno-filmowej nie ma oraz pozwolił zrozumieć, że słowo "tragiczny" odnosić należy w przypadku tego tytułu nie do przedstawionej tu historii miłosnej a przede wszystkim do historii pewnego nieszczęśliwego i samotnego człowieka szukającego akceptacji.

"Poor, unhappy Erik! Shall we pity him? Shall we curse him? He asked only to be "some one", like everybody else. But he was too ugly! And he had to hide his genius or use it to play tricks with, when, with an ordinary face, he would have been one of the most distinguished of mankind! He had a heart that could have held the empire of the world; and, in the end, he had to content himself with a cellar."

Moja ocena: 5,5/6
Alexander Dumas - Dama kameliowa

Alexander Dumas - Dama kameliowa

To moje drugie spotkanie z tą powieścią. Przeczytałam ją ponownie na wyzwanie czytelnicze na forum wizaz.pl, aby przypomnieć sobie fabułę. Mój pierwszy kontakt z historią Małgorzaty i Armanda nastąpił trzy lata temu w formie wizualnej - przypadkiem trafiłam na ekranizację w reżyserii Jerzego Antczaka (i tę bardzo polecam, jest niezwykle wierna fabule książkowej, choć film jest moim zdaniem ciut lepszy, na samym końcu zawsze płaczę podczas gdy lektura nie działa aż tak na moje emocje). I oczywiście zapragnęłam zapoznać się z literackim pierwowzorem, co nastąpiło parę tygodni później. A jeszcze później obejrzałam operę na motywach powieści Dumasa - "Traviatę", która do tej pory jest jedną z moich ulubionych.

Nie jest to wybitne dzieło, raczej typowy dla XIX wieku romans pełen ckliwości, wyznań i łez . Głębszej psychologii się tam dopatrywać nie należy, choć historia zawiera jednak pewne uniwersalne prawdy o ludziach, które mimo upływu lat i postępu cywilizacyjnego ludzkości nie straciły na aktualności. Osobiście uważam "Damę kameliową" za jedną z piękniejszych historii miłosnych XIX wieku.

Czytając powieść po raz pierwszy skupiałam się głównie na perypetiach miłosnych Małgorzaty i Armanda. Teraz, za drugim razem zwracałam baczniejszą uwagę na opisy życia kurtyzan w Paryżu XIXw. - w końcu o to chodzi w wyzwaniu czytelniczym. Ze światem kurtyzan mamy tutaj do czynienia pośrednio, gdyż autor skupił się głównie na wątku miłosnym, ale uważny czytelnik wyłapie z tekstu tu i ówdzie pewne fakty związane z życiem kurtyzan w ówczesnych czasach. Małgorzata jest – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – luksusową kurtyzaną, otacza się bogatymi mężczyznami, mogącymi zaspokoić jej wydumane zachcianki, to nie jest ot taka prostytutka, którą każdy może mieć.
Jeżeli chodzi o podejście społeczeństwa do takich kobiet trochę zdziwiło mnie jedno: za życia Małgorzata była podziwiana z daleka, podejrzewam, że nie tylko przez mężczyzn, pewnie zatrzymywała na sobie również spojrzenia kobiet. Nikt nie protestuje, kiedy ją widzi w teatrze czy operze, nikt nie opluwa na ulicy. Po jej śmierci do jej domu schodzą się ciekawskie panny chcące dowiedzieć się, jak wygląda dom kurtyzany od wewnątrz. A jak przychodzi do pochówku, to nagle są protesty, że ludzie nie zgodzą się aby obok ich zmarłych krewnych leżała prostytutka. Żywa im nie przeszkadza a umarła tak?

Bardzo nieprzychylnie jest przedstawione środowisko, w którym obraca się Małgorzata. To w dużej mierze bezduszne hieny żerujące na popularności i bogactwie bohaterki, przyjaciele tylko z nazwy, którzy są przy niej tylko wtedy, kiedy jej się powodzi a w trudnych chwilach opuszczają schorowaną i cierpiącą Małgorzatę, bo już w żaden sposób nie mogą jej wykorzystać do własnych potrzeb. Małgorzata doskonale zdaje sobie z tego sprawę i sama w pewnym momencie porusza ten temat, obnażając przed czytelnikiem prawdziwe oblicze swoich "przyjaciół":

"Wszystkim, którzy się kręcą wokół takich dziewcząt jak ja, zależy szczególnie na tym, żeby śledzić ich najbłahsze słowa, wyciągać konsekwencje z ich najmniej ważnych uczynków. Nie mamy oczywiście przyjaciół. Mamy samolubnych kochanków, którzy trwonią swój majątek nie dla nas, jak twierdzą ale dla zaspokojenia swej próżności.
Dla tych ludzi musimy być wesołe, kiedy oni są w dobrym humorze, zdrowe, kiedy oni chcą ucztować po nocy, sceptyczne tak jak oni. [...]
Nie należymy do siebie. Nie jesteśmy już istotami ludzkimi, lecz rzeczami. Jesteśmy pierwsze jeśli chodzi o ich miłość własną, ostatnie, jeśli chodzi o prawo do ich szacunku. Mamy przyjaciółki [...] w rodzaju Prudencji, ongiś kurtyzany, które ciągle jeszcze gustują w rozrzutności mimo że wiek już im na to nie pozwala. [...] Ich przyjaźń jest często niewolnicza, nigdy bezinteresowna. Nigdy nie udzielą nam rady, która nie dawałaby im zysku. Malo je obchodzi to, ze mamy dziesięciu kochanków więcej, byleby one mogły zyskać na tym suknie albo bransoletkę, byleby mogły od czasu do czasu przejechać się naszym powozem i bywać w naszej loży.[...] Nie oddają nam nigdy najdrobniejszej usługi, nie wyciągając od nas w zamian dwa razy tyle, ile jest warta."

Dlatego od razu wyczuła uczciwe zamiary Armanda wobec niej, choć nie omieszkała ostrzec go, co tak naprawdę znaczy być kurtyzaną i że taką osobę nie należy od razu obdarzać wyidealizowanym uczuciem, bo ma ono małe szanse na spełnienie. Bo podejście zakochanego w niej do szaleństwa Armanda, który mimo ostrzeżeń znajomych chciał widzieć w Małgorzacie nieskazitelną damę, było wprawdzie bardzo szlachetne ale mało realistyczne.

To piękna opowieść przede wszystkim o sile miłości i wielkim poświęceniu, trochę staroświecka ale jakże wspaniała lektura na smutne i zimne wieczory.

Nie dowiedziałam się z tej powieści niczego odkrywczego na temat życia kurtyzan,ale jeszcze kilka powieści na ten temat przede mną, więc może się to zmieni? Przede mną "Nana" Emila Zoli.

Moja ocena: 4,5/6

autor:Alexander Dumas syn
tytuł: Dama kameliowa
tytuł oryginału: Le Dame Aux Camelias
tłumaczenie: Stanisław Brucz

wydawca: Libros 
liczba stron: 223
William Somerset Maugham - Malowany welon

William Somerset Maugham - Malowany welon


Długo się zabierałam do przeczytania tej powieści, choć na półce leży już u mnie chyba od roku. W swoim czasie słyszałam zewsząd pozytywne opinie na jej temat a i okładka z kategorii tych przyciągających oko, więc się skusiłam.
Niech nie zmyli nikogo opis na okładce książki o romansie świeżo upieczonej małżonki z przystojnym i wysoko postawionym urzędnikiem. Dla Maughama to tylko punkt wyjścia do rozważań na temat życia i poznawania jego tajemnic.

Kitty, dwudziestopięcioletnia próżna i rozkapryszona panna z wyższych sfer poślubia spokojnego i nieśmiałego Waltera Fane'a, człowieka na pierwszy rzut oka w ogóle do niej niepasującego, bardziej dojrzałego i "mądrego życiowo", kierującego się w życiu innymi zasadami niż młoda i niedoświadczona kobieta. Lecz już w niecałe dwa lata po ślubie Kitty uświadamia sobie, że nudzi ją życie u boku spokojnego i rozważnego męża a kiedy mieszkając w Tching-Yenie, gdzie Walter pracuje jako bakteriolog, poznaje czarującego Karola Townsenda, tylko umacnia się w tym przekonaniu. Karol nie jest już taki młody, skończył już 40 lat i jest żonaty, ale jego męski czar, poczucie humoru i przede wszystkim wysoka pozycja społeczna sprawiają, że próżna i rozczarowana nudnym małżeńskim pożyciem Kitty natychmiast się w nim zakochuje. Ich romans trwa prawie rok, kiedy Walter dowiaduje się o zdradzie. Stawia on Kitty ultimatum: albo otrzyma od Karola oświadczenie, że rozwiedzie się ze swoją żoną i natychmiast po rozwodzie Waltera i Kitty ożeni się z kochanką, albo Kitty wyjedzie z nim (Walterem) na placówkę do Mei-tan-fu, gdzie wybuchła właśnie epidemia cholery.

Piękna historia. Na egzotycznym tle odmiennego kulturowo kraju Maugham opowiada historię dwojga ludzi, którym po małżeńskim kryzysie przyszło na nowo budować więź z partnerem i przede wszystkim uczyć się poznawać samego siebie, próbować przeniknąć "malowaną zasłonę" jaką jest życie. Odnosi się to przede wszystkim do Kitty, która przyjeżdżając z mężem do Mei-tan-fu przechodzi duchową przemianę i powoli zaczyna dostrzegać coś więcej niż tylko czubek własnego nosa. Próbując zajrzeć za malowaną zasłonę spowijającą świat, uczy się, co tak naprawdę liczy się w życiu.

Jednak przemiana Kitty tak do końca mnie nie przekonuje. Owszem, praca w klasztorze pozwala jej spojrzeć na otaczający ją świat z innej perspektywy i skłania do rozmyślań nad istotą życia. Problem w tym, że ta zmiana jest chwilowa - kiedy dowiaduje się, że ma wyjechać z Mei-tan-fu Kitty protestuje tylko dlatego, że nie ma się dokąd udać a nie dlatego, że chciałaby tu jeszcze pozostać i nadal pomagać siostrom w klasztorze. Potem cieszy się, że opuszcza zdziesiątkowaną przez cholerę prowincję i może w ten sposób uniknąć groźby śmierci. Żałuję również, że Kitty na drodze swej odnowy duchowej nie poczuła do Waltera nic oprócz litości. A ja tak bardzo liczyłam na to, że ona w końcu dostrzeże jak bardzo on ją kochał i jakim był wartościowym człowiekiem! Tymczasem do samego końca jedynym przymiotnikiem, jaki kojarzył jej się z mężem był "nudny". Myślałam, że chociaż jego śmierć coś zmieni w jej postrzeganiu tego człowieka, ale niestety do końca pozostała w niej obojętność (choć momentami już już byłam prawie pewna, że w obliczu śmierci Kitty go pokocha).

Szkoda, bo postacią, która najbardziej poruszyła moje serce był właśnie zamknięty w sobie, niedostępny i na pozór chłodny Walter. Wydaje mi się, że moja sympatia do niego jest w dużej mierze spowodowana tym, iż mam z nim wiele cech wspólnych - ja również jestem odbierana przez innych jako chłodna i poważna osoba, czasem nawet nudna. Jednak mimo iż Walter nie dał się (poprzez czyny, zresztą słowa raczej tez nie) poznać jako elokwentny i zabawny człowiek, dusza towarzystwa, to mimo to ja intuicyjnie wyczuwałam pod jego maską obojętności i powagi ogromne pokłady czułości, wierności oraz pełnej spokoju miłości. Dlatego też tak strasznie było mi go żal pod koniec powieści, tak bardzo żałowałam, że los nie wynagrodził mu cierpienia zadanego mu przez Kitty. Najtragiczniejszym momentem w całej powieści były dla mnie ostatnie słowa padające z ust Waltera: "A zdechł właśnie pies." Gorzkie łzy płynęły po moich policzkach, kiedy uświadomiłam sobie, ile znaczeń tkwi w tych słowach i że każde z nich jest niestety tragiczne. Pierwsze, co przychodzi na myśl, to znaczenie psa jako symbolu wierności. Walter mówiąc "zdechł pies" mógł mieć na myśli siebie - wiernego do końca, tak jak pies, który bity, źle traktowany i niekochany tkwi wiernie u boku swego pana (czyli Kitty) i kocha go bezwarunkową psią miłością. W jednej z rozmów z Kitty Walter stwierdził, że gardzi sobą, co też można odnieść do jego ostatnich słów - gardzi sobą, bo tak jak pies nie potrafił znienawidzić swej pani i wyrzec się jej całkowicie. Te słowa mają jednak jeszcze inne znaczenie: pochodzą mianowicie z "Elegii" Goldsmitha, utworu który opowiada o psie, który po latach wiernej służby ugryzł swego pana. Ku ogólnemu zdziwieniu przyniosło to śmierć nie panu lecz psu. W świetle tego utworu można te słowa interpretować jako żal Waltera, że jako bakteriolog chcący pomóc ludziom w opanowaniu epidemii po wielu latach pracy i eksperymentów nad wirusem cholery sam zostaje nim zarażony.

Pisząc na temat tej powieści nie jestem w stanie pominąć tłumaczenia. Niestety wersja oryginalna nie jest mi znana (zresztą moja znajomość angielskiego nie jest na tyle dobra bym mogła czytać w oryginale rozumiejąc absolutnie wszystko) ale wydaje mi się, że autorka dobrze oddała chłodny i oszczędny styl pisarza. Tym, co mnie natomiast mocno raziło w tłumaczeniu pani Franciszki Arnsztajnowej była niekonsekwencja w tłumaczeniu imion. Jeżeli tłumacz postanawia pozostawić imiona w wersji oryginalnej, to powinien być konsekwentny w stosunku do wszystkich postaci, tymczasem kochanek Kitty raz jest Karolem a raz Charliem. Ja rozumiem, że raz po raz w powieści pojawia się zdrobnienie tego imienia (Charlie) aby podkreślić czułość z jaką Kitty o nim myśli a innym razem (kiedy jest mowa o bardziej formalnych sprawach) jest podstawowa forma tego imienia ale czy nie można było zostawić Charles'a? Nie wiem, angielska wersja brzmi mniej poważnie od Karola? A dlaczego tłumaczka nie zdecydowała się w takim razie tłumaczyć na polski zdrobnienia i zostawiła Charlie'go? Ano, bo Karolek brzmiałby co najmniej śmiesznie. A Charles jest mało poważny? Zresztą imiona odgrywają tutaj spore znaczenie: zauważmy, że bardzo pasują one do osobowości bohaterów. Walter brzmi poważnie i dostojnie i bardzo pasuje do skrytości i chłodu męża Kitty a jej imię z kolei doskonale odzwierciedla jej niedojrzałość i skłonność do kaprysów. W sumie dobrze, że tłumaczka nie wpadła na pomysł zrobienia z Kitty Kasiulki albo co gorsza Koteczki.

Podsumowując: mimo pewnych niedociągnięć książka bardzo mi się podobała. Maugham pisze nie tylko o próbach przeniknięcia wzrokiem przez "malowany welon" jaki każdy z nas nosi na co dzień czyli o próbach poznania tajemnicy życia i tego, co w nim najcenniejsze ale także ukazuje wiele aspektów miłości - rodzicielskiej, partnerskiej, niespełnionej jak i pełnej zgubnych namiętności a także miłości do bliźniego. Warto przeczytać tę powieść i zastanowić się na chwilę czym dla nas jest "malowana zasłona, którą żyjący Życiem zowią".

Moja ocena: 5/6

P.S. Obejrzałam również film i w odróżnieniu od większości opinii, które słyszałam, nie uważam by był lepszy od swojego książkowego pierwowzoru. Moim zdaniem jest równie dobry, choć trzeba mieć na uwadze, że ekranizacja nie jest wiernym odtworzeniem treści książki i pojawiają się w nim wątki, których w powieści nie ma. Jedno jednak udało się filmowym twórcom lepiej niż Maughamowi - filmowa przemiana Kitty przekonuje mnie bardziej niż ta książkowa. A i małżonkom udaje się w końcu odnaleźć zagubioną we wzajemnych pretensjach i oczekiwaniach miłość, więc mogę powiedzieć, że filmem byłam w pełni usatysfakcjonowana ;)

autor: William Somerset Maugham
tytuł: Malowany welon 

tytuł oryginału: The Painted Veil 
tłumaczenie: Franciszka Arnsztajnowa
wydawnictwo: Świat Książki
liczba stron: 288

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger