Barbara Piórkowska - Szklanka na pająki

Barbara Piórkowska - Szklanka na pająki


Z czym Wam się kojarzy Gdańsk? Z fontanną Neptuna? Stocznią gdańską i Solidarnością? Ulicą Długą i Złotą Bramą? Żurawiem? A może po prostu z morzem?

Dla mnie Gdańsk to Niemcy. Jako germanofilka kojarzę to miasto na północy Polski przede wszystkim jako tło powieści jednego z moich najukochańszych pisarzy Güntera Grassa. Uwielbiam powieści, gdzie w Danzigu żyją obok siebie Niemcy i Polacy, pamiętam jak będąc na studiach z wypiekami na twarzy pochłaniałam "Ester" Stefana Chwina.

W debiutanckiej powieści Barbary Piórkowskiej nie ma niestety ani jednego Niemca. Jest za to wszystko, co wymieniłam na wstępie, czyli pierwsze skojarzenia przeciętnego Polaka odnośnie Gdańska.

Główną bohaterką i jednocześnie narratorką powieści jest Aleksandra, urodzona w latach 70-tych malarka, która z perspektywy czasu krok po kroku opisuje nam swoje życie w rodzinnym mieście Gdańsku. Oczami małej Oli patrzymy na jej dzieciństwo spędzone najpierw w mieszkaniu dziadków, potem już tylko z rodzicami na nowo wybudowanym osiedlu z płyty, na jej próby najpierw zrozumienia a potem opisania świata poprzez barwy. Czytamy o szkolnych sukcesach i porażkach, o pierwszych miłościach, próbach wyróżnienia się z tłumu, pokazania swojej indywidualności poprzez strój, fryzurę. Ale jest to też powieść o dojrzewaniu do kobiecości i do wolności, do wewnętrznego spokoju, zgody na siebie i na świat.

Zwyczajne życie rodziny Oli toczy się na tle historycznych wydarzeń - czytając o codzienności przeciętnych obywateli obserwujemy jak rozwija się Gdańsk w czasach PRL-u, jak powstają nowe osiedla, jak wybucha stan wojenny i jak dochodzi do protestów w Stoczni Gdańskiej. Informacje te są jakby przemycane mimochodem, czytelnik musi niekiedy domyślać się, o jakie wydarzenie chodzi, gdyż całość opisywana jest przez dorastające dziecko, które nie rozumie jeszcze czym jest stan wojenny i jest jedynie niezadowolone, bo pewnej niedzieli zamiast "Teleranka" w telewizji nadano przemówienie gen. Jaruzelskiego.

Barbara Piórkowska
Narratorka z niezwykłą sympatią i miłością opowiada o swoich dziadkach i rodzicach, szczególnie o
dziadku, który jako jedyny wydawał się pamiętać o dokarmianiu i dbaniu o Olę kiedy była jeszcze niemowlęciem (matka wpadła w depresję poporodową i porozumiewała się ze światem zewnętrznym w sobie tylko znanym języku a ojciec jako marynarz rzadko bywał w domu). Ale występuje tu też towarzyszący Oli od urodzenia anioł Julek i tajemniczy S., który pojawia się zawsze w chwilach zwątpienia, strachu i smutku.

Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, by opisać tę książkę, to słowo "sympatyczna". Bo taka ona właśnie jest, sympatyczna, ciepła, momentami zabawna, tak jak jej bohaterowie. Miło spędziłam z nimi czas, szkoda tylko że tak krótko trwał. 

Moja ocena: 4/6

autor: Barbara Piórkowska
tytuł: Szklanka na pająki

wydawnictwo: Nowy Świat
liczba stron: 167


Sceny dla dorosłych czyli sztuka kochania

Sceny dla dorosłych czyli sztuka kochania

Bardzo się cieszę, że już w dwa miesiące od mojego pierwszego spotkania z Katarzyną Skrzynecką trafiła się okazja, by ponownie ujrzeć ją na deskach teatru. :) Wczoraj w (moim ukochanym swoją drogą) teatrze im. Stefana Jaracza wystąpiła ona bowiem wraz z Piotrem Gąsowskim, Jakubem Przebindowskim oraz Anną Oberc w gościnnym spektaklu „Sceny dla dorosłych czyli sztuka kochania”. Jest to przedstawienie o charakterze rozrywkowym, komedia na którą składa się kilka scenek rodzajowych z udziałem przedstawicieli różnych grup społecznych, zawodów czy orientacji seksualnych.


Bo to jest spektakl o seksie. O naszych lękach i pragnieniach z nim związanych. Ale broń boże nic wulgarnego! Zarówno reżyser jak i aktorzy podeszli do tematu frywolnie, z odrobiną pikanterii ale przede wszystkim z ogromnym poczuciem humoru. I to jest najmocniejsza strona tego przedstawienia. Publiczność jest zapraszana do wspólnej zabawy, aktorzy zwracają się bezpośrednio do widzów z pytaniami lub próbują nawiązać z nimi krótką, niezobowiązującą pogawędkę. Poszczególne sceny przeplatane są piosenkami w wykonaniu aktorów, które jednak trochę nie pasowały mi do całości, gdyż są to utwory które określiłabym jako ‘mające ambicje do przekazania czegoś tekstem’ a charakter przedstawienia raczej na to nie wskazuje… Być może te muzyczne przerywniki miały za zadanie uświadomić widzom, że może to i jest komedia ale należy pamiętać o tym, że podjęty w niej temat wstydu, niezrozumienia, niedopasowania jest przecież bliski tak wielu z nas, mimo iż niechętnie się do tego przyznajemy i że jest to problem, z którym trzeba walczyć, że warto oswajać swoje własne ciało, być szczerym z partnerem, pokonać wstyd i rozmawiać otwarcie także na TE tematy.

Największe owacje zebrał na końcu Piotr Gąsowski, który muszę przyznać, zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie jako aktor komediowy. W tej roli jest po prostu fantastyczny!!! Uświadomiłam sobie, że jest wielu aktorów, którzy nigdy nie są obsadzani w tzw. poważnych rolach, którym raczej nigdy nie będzie dane zagrać Hamleta i przez to są odbierani jako gorsi, mniej utalentowani aktorzy. Ja wczoraj wieczorem zrozumiałam, że robić z siebie błazna, to też jest ogromna sztuka. Wierzcie mi, że pan Piotr jest genialny w tym, co robi – w pierwszej scenie, w której gra niejakiego Ryszarda nie musiał nic mówić ani robić, wystarczyło, że wszedł na scenę a publiczność wyła ze śmiechu (i tu potwierdziło się też powiedzenie, że naprawdę wiele zależy od dobrego wejścia ;-)).


Katarzyna Skrzynecka jak zwykle zjawiskowo piękna, zmysłowa, ciepła i sympatyczna, Kuba Przebindowski wywarł na mnie neutralne wrażenie, natomiast w przypadku Anny Oberc drażniła mnie odrobinę dykcja (szczególnie podczas śpiewania – niestety przez kiepską dykcję nie byłam w stanie zrozumieć połowy śpiewanego tekstu). Ale ogóle wrażenia mam szalenie pozytywne.

Najbardziej podobała mi się scena z udziałem prezesa spółki zoo i prostytutki oraz rozmowa biznesmena ze znudzoną (i niewyżytą ;-)) małżonką. To były dwa momenty, kiedy aż popłakałam się ze śmiechu.

Muszę przyznać, że setnie się ubawiłam i myślę, że nie skłamię, jeśli powiem, że i reszta publiczności też. Na sali były osoby w różnym wieku, licealiści/studenci, 30- i 40-latkowie, ale i też osoby dużo starsze. I wierzcie mi, jak przyglądałam się ich twarzom podczas przerwy oraz już po zakończeniu spektaklu, to wszyscy mieli szeroki uśmiech na twarzy.


Poszłam na spektakl prosto z pracy, po bardzo ciężkim i wyczerpującym psychicznie dniu – i fantastycznie się zrelaksowałam. Nie jest to ambitne przedstawienie, które zmusza nas do przemyśleń czy wywołuje katharsis, ale jeśli macie ochotę na lekką komedię z dowcipnymi dialogami i udziałem publiczności w zabawie, to jak najbardziej polecam!!!
Ewa Nowacka - Heliogabal, wnuk Mezy

Ewa Nowacka - Heliogabal, wnuk Mezy


Byłam bardzo zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że Ewa Nowacka, którą kojarzę z powieściami dla młodzieży, fascynuje się historią starożytnego Rzymu i pisze także książki dla dorosłych. Będąc nastolatką czytałam dwie jej powieści: "As w rękawie" oraz "Miłość, psiakrew" - obie mi się wtedy podobały; były tak odmienne w swej treści i przede wszystkim 'kuluarach' że się tak wyrażę od ciepłych, rodzinnych historii mojej ukochanej Krystyny Siesickiej czy Małgorzaty Musierowicz. Bohaterowie Nowackiej to młodzież 'z problemami', często z tak zwanego 'marginesu społecznego', dobrze przedstawieni pod względem psychologicznym. Dlatego z ogromnym zaciekawieniem sięgnęłam po "Heliogabala" chcąc sprawdzić, czy podczas czytania tej powieści będą mi towarzyszyły podobne emocje jak te parę lat temu kiedy dawałam się porwać opowieściom Nowackiej.

I jestem zachwycona! "Heliogabala" czyta się z rosnącym zainteresowaniem; im bliżej końca tym szybciej przewraca się kartki, niecierpliwie czekając na informację, jak skończy się historia tego dziwnego, nieszczęśliwego człowieka.

Heliogabal to imię syryjskiego boga słońca, którym kazał się nazywać Varius Avitus Bassianus, cesarz rzymski w latach 218 - 222. Źródła historyczne podają, że był niezrównoważony psychicznie, zdziecinniały a jednocześnie okrutny. Objął władzę podstępem, o co zatroszczyła się jego babka Julia Meza, twierdząc, że Basjanus jest synem uwielbianego cesarza Karakalli i wnukiem Septymiusza Sewera (co nie było prawdą, ale Meza wykorzystała tu pewien skandal rodzinny sprzed wielu lat, kiedy to przyłapano jej uchodzącą za puszczalską córkę Soemiadę z kuzynem Karakallą w jednym łożu). Basjanus przez swoje problemy emocjonalne nie był w stanie rządzić państwem; za jego plecami praktycznie robiła to jego babka Julia Meza, kobieta niezwykle silna, inteligentna, sprytna i biegła w sprawach dotyczących polityki.

I wbrew pozorom to właśnie Julia Meza jest główną bohaterką tej powieści. Nie bez powodu w tytule pojawia się jej imię, jest wprawdzie zepchnięte na drugi plan, stoi tuż za Heliogabalem, ale doskonale odzwierciedla rolę babki w życiu Basjanusa a także i państwa, którym rządził - może i była na drugim planie ale w rzeczywistości to ona decydowała o losach cesarstwa rzymskiego. Historię Heliogabala poznajemy z ust samej Julii Mezy, to ona jest narratorką powieści. Mimo iż jej relacja powinna być przedstawiona z mocno subiektywnego punktu widzenia, Meza jest szczera aż do bólu wobec czytelnika. Przyznaje się do swoich błędów, otwarcie mówi o lękach. Wzbudziła moją ogromną sympatię, mimo iż na pierwszy rzut oka wydaje się osobą niezdolną do pokochania kogokolwiek (nawet własnych dzieci), dumną i skoncentrowaną wyłącznie na zaspokajaniu własnych ambicji.

A jaki obraz samego cesarza wyłania się z kart powieści? Widzimy Basjanusa praktycznie wyłącznie oczami jego babki, ale dzięki temu jesteśmy w stanie dostrzec wszystkie cechy wskazujące na chorobę. Heliogabal objął władzę w wieku 14 lat i dużo bardziej interesowały go przyjęcia przy basenie, uczty czy orgie. Był chłopcem wyjątkowo ociężałym, upartym i krnąbrnym, procesy myślowe przebiegały u niego wyjątkowo wolno. Miał skłonności homo- i transseksualne, bał się kobiet, wolał spędzać czas wśród mężczyzn przebierając się w damskie fatałaszki, nakładając makijaż i podkreślając biust (ze względu na otyłość spowodowaną najprawdopodobniej zaburzeniami hormonalnymi miał kobiece piersi). Za wyjątkowo dowcipne uważał wpuszczanie do komnat śpiących kolegów niedźwiedzi, urządzał konkursy z nagrodami dla tych, co zbiorą w jego pałacu jak najwięcej pajęczyn, na miasto wyjeżdżał rydwanem zaprzężonym w lwy. Nie zdawał sobie sprawy ani ze swojej śmieszności ani z powagi stanowiska, jakie obejmował w państwie.

Na uwagę zasługuje niewątpliwie konstrukcja powieści. Nowacka wmieszała bowiem w główny tekst
Ewa Nowacka, 2007r
powieści (czyli subiektywną relację Julii Mezy) oryginalne teksty dotyczące kilku cesarzy rzymskich przed objęciem władzy przez Basjanusa (większość z nich autorka sama przetłumaczyła z łaciny) oraz zapis rozmów autorki z lekarzami różnych specjalności (psycholog, psychiatra, endokrynolog) na temat choroby Basjanusa. O ile teksty historyczne bardzo moim zdaniem pasują do powieści, wzbogacając naszą wiedzę na temat ówczesnych wydarzeń w starożytnym Rzymie (a i trzeba dodać, że charakterystyczny dla łaciny szyk zdania z czasownikiem na końcu ma swój urok i miło się to czyta) o tyle rozmowy z lekarzami niepotrzebnie wybijają czytelnika z czasów starożytnych do współczesności. Niestety rozmowa z pedagogiem, psychologiem i psychiatrą jest moim zdaniem zupełnie nieciekawa i nie wnosi niczego szczególnego do charakterystyki Basjanusa. Poza tym specjaliści koncentrują się przede wszystkim na działaniach i badaniach jakie podjęliby teraz, czyli w XXI wieku, gdyby taki Basjanus zjawił się w ich gabinecie. Zupełnie inaczej podszedł do sprawy endokrynolog, którego wypowiedź czytałam z niemałym zainteresowaniem, gdyż wysnuł ciekawe teorie na temat choroby Basjanusa. Przyjemnie czytało się też wypowiedź anonimowej czytelniczki, która po przeczytaniu rękopisu (?) wyraziła swoją opinię o młodocianym cesarzu. Wydaje mi się, że lepiej zrobiłoby tej powieści, gdyby zapis rozmów z lekarzami został umieszczony na końcu, np. w formie posłowia.

Niemniej czytało mi się "Heliogabala" bardzo przyjemnie i nawet zachciało mi się wrócić do młodzieżowych powieści Ewy Nowackiej.

Moja ocena: 5/6 

autor: Ewa Nowacka
tytuł: Heliogabal, wnuk Mezy
wydawca: Nowy Świat  
liczba stron: 336

Opowiadania z Nowej Fantastyki nr 2/2010

Opowiadania z Nowej Fantastyki nr 2/2010

Choć lutowy numer "Nowej Fantastyki" poświęcony jest w głównej mierze fantastyce niemieckiej, znalazły się w niej trzy opowiadania polskich autorów.

Pierwsze z nich to "Siedem butelek perfum" Joanny Skalskiej, które niestety mocno rozczarowuje. Podobnie jak w przypadku "Mistrza porad", opowiadania Sebastiana Imielskiego z poprzedniego numeru, nie mamy tu do czynienia z fantastyką sensu stricte, tak właściwie to nie dostrzegam tu żadnych tego typu elementów. Chyba że uznać opisaną tu wizję postapokaliptyczną za takowy. Rzecz dzieje się w niewielkim, 60-tysięcznym miasteczku gdzieś w Polsce. Normalne życie mieszkańców zakłóca nagły wybuch zarazy - trudnej do zidentyfikowania choroby, wobec której lekarze są bezradni. Wokół miasta zostaje zbudowany wysoki mur zakończony drutem kolczastym, aby nikt z objętego kwarantanną rejonu nie wydostał się na zewnątrz. Na kolejnych stronach czytamy o coraz większej liczbie zgonów aż w końcu w całym miasteczku pozostaje garstka niezarażonych mieszkańców, którzy - aby przeżyć - muszą jak ludzie pierwotni walczyć o pożywienie i bronić swojego rewiru. Wszystko byłoby ładnie i piękne, gdyby nie całe multum absolutnie nielogicznych i niewiarygodnych elementów w konstrukcji świata przedstawionego. Helikoptery z "zewnątrz" zrzucają paczki z żywnością ot tak, gdzie popadnie a ludzie muszą o nie walczyć (teraz sobie wyobraźcie 5 tys. ludzi koczujących w jednym miejscu na taki zrzut - paranoja), mimo dużej umieralności na chorobę wywołującą owrzodzenie ciała w mieście nie ma żadnych szczurów czy insektów, które w normalnych warunkach zaraz by się przy takim gnijącym trupie pojawiły, szkoły i uczelnie normalnie funkcjonują a studenci są wręcz przeciwni rezygnacji z zajęć (taaa, już to widzę ;)). Takich przykładów jest jeszcze więcej a opowiadanie nie jest długie. No i tytuł - wzięty chyba z księżyca. Owszem, fraza ta pojawia się w pewnym momencie, kiedy bohater cytuje słowa pewnej piosenki ale co z tego, skoro ma ona niewiele wspólnego z treścią?

Kolejne opowiadanie "Pantomima starego niedołęgi" Jakuba Małeckiego także rozczarowuje i to niestety jeszcze bardziej niż proza Skalskiej. Mamy tu do czynienia z króciutkim opisem lęku pewnego starca przed śmiercią a właściwie przed dwoma osiedlowymi huliganami, z których to rąk ta śmierć ma nastąpić jako zemsta za haniebny czyn starca w przeszłości. Opowiadanie ma niewiele wspólnego z fantastyką i jest nudne jak flaki z olejem.

Zdecydowanie najlepszym opowiadaniem polskim w tym numerze jest "Ryza" Przemysława Gula. Krótko rzecz biorąc to historia udręki pewnego pisarza, który stracił wenę. Podoba mi się zarówno pomysł na połączenie świata literackiego z malarskim (autor jest z wykształcenia plastykiem/grafikiem) jak i język - żywy, soczysty, miejscami bardzo dowcipny. Czyta się to wyśmienicie, mimo iż mniej więcej od połowy można się domyśleć jak skończy się ta historia. Opowiadanie to zajęło trzecie miejsce w konkursie literackim Nowej Fantastyki.

Prozę niemiecką otwiera opowiadanie "Noware", w którym Uwe Post, z zawodu fizyk astronom i programista przedstawia postapokaliptyczną wizję Niemiec po zamachach terrorytycznych, w wyniku których nigdzie nie ma prądu, zerwane są także wszystkie linie telefoniczne, nie działa nic, co jest zależne od systemów komputerowych. "Noware" jest neologizmem stworzonym na bazie słów softare i hardware - kiedy upada system informatyczny sterujący całym państwem, upada także i społeczeństwo, nie ma już nic. Post ukazuje jak bardzo człowiek współczesny jest uzależniony od komputerów i jak łatwo można oddziałaywać na ludzi poprzez symulację komputerową. Wskazuje także na zagrożenia płynące z zasobów informatycznych. Opowiadanie to było nominowane w 2009r do Niemieckiej Nagrody Science-Fiction (Deutscher Science-Fiction Preis). Dla mnie - nic ciekawego.

Ciężko mi natomiast powiedzieć cokolwiek o "Paperdoll" Franka Hebbena. Trudno to w ogóle nazwać opowiadaniem, gdyż moim zdaniem to zaledwie dwustronicowa scenka rodzajowa o tym, jak gumowa sex-lalka ratuje życie pewnemu mężczyźnie w pożarze. Nawet ciężko wyłapać tu elemeny fantastyczne.

Ostatnim opowiadaniem w numerze lutowym jest "Interes jak każdy inny" Heidrun Jänchen. Główny bohater, Sigo, pracuje dla pewnej tajemniczej firmy, zawierającej kontrakt z innmi ludźmi polegający na kupowaniu ich ciał a po ich śmierci oddawaniu ich potrzebującym klientom. Czyta się to opowiadanie z pewną dozą niepokoju, gdyż opisywane w nim wydarzenia wcale nie są nierealne i niebezpiecznie ocierają się o to, co możemy już dziś usłyszeć w wiadomościach. To także opis walki człowieka zarabiającego poniżej średniej krajowej i zmuszonego walczyć o byt swój i uczącej się jeszcze córki, której opłaty za studia pożerają połowę zarobków ojca. Koniec tej historii jest do przewidzenia, ale czyta się to mimo wszystko z przyjemnością. W 2008r. Heidrun Jänchen została uhonorowana za "Interes jak każdy inny" nagrodą Kurda Laßwitza (Kurd-Laßwitz-Preis).

Amerykańskie Południe - podsumowanie wyzwania

Z powodu natłoku spraw zawodowych niestety nie udało mi się w 100% zrealizować mojego planu czytelniczego. Z trzech planowanych lektur przeczytałam tylko dwie - na "Smażone zielone pomidory" Fannie Flagg brakło już czasu.

W ramach wyzwania zrecenzowałam:

"Zabić drozda" Harper Lee

"Serce to samotny myśliwy" Carson McCullers

Jednakże tak jak deklarowałam na początku, koniec oficjalnego wyzwania nie oznacza końca wyzwania już tego tylko mojego, prywatnego. Literatura amerykańskiego południa na tyle mnie zaciekawiła, że w miarę możliwości będę nadal ją poznawać.

Mam nadzieję, że z drugim wyzwaniem (Nagrody Literackie) pójdzie mi lepiej, choć nie ukrywam, że mam teraz zbyt wiele spraw na głowie i czytanie książek idzie mi dużo wolniej niż zwykle. Sprawiłam sobie za to mały prezent jako nagrodę za jako takie radzenie sobie z nawałem pracy, ale o tym dopiero za jakiś czas, jak dojdzie do mnie paczka. Wkleję też wtedy mały wiosenny stosik :)
Carson McCullers - Serce to samotny myśliwy

Carson McCullers - Serce to samotny myśliwy


Po raz pierwszy zetknęłam się z tym tytułem będąc na studiach. Już nie pamiętam dokładnie w jakich okolicznościach usłyszałam o tej książce, ważne że tytuł skutecznie mnie przyciągnął. I nie będę ukrywać, że treść nieco mnie rozczarowała, bo spodziewałam się raczej dobrze podbudowanej psychologicznie powieści miłosnej a dostałam opowieść o kilku samotnych ludziach. Jeszcze te kilka lat temu oceniłabym tę książkę na czwórkę, bo mimo wszystko całkiem przyjemnie mi się ją czytało, a teraz wróciwszy do niej w ramach wyzwania czytelniczego "Amerykańskie Południe" tak bardzo mnie wynudziła, że ledwo doczytałam ją do końca.

W swojej najsłynniejszej powieści McCullers ukazuje fragment z życia pięciu ludzi w różnym wieku, o różnych zawodach i celach życiowych. Jest jednak coś, co ich łączy - samotność.

Najważniejszym, bo stanowiącym punkt odniesienia dla innych, bohaterem jest głuchoniemy John Singer. Przez 10 lat mieszkał wspólnie ze swoim (także głuchoniemym) przyjacielem Antonapoulusem, który jednak został umieszczony w zakładzie dla psychicznie chorych, co spowodowało, że Singer opuścił ich wspólne mieszkanie i przeniósł się do pensjonatu rodziny Kellych. Singer jest człowiekiem spokojnym i zrównoważonym, nie ma innych przyjaciół oprócz Antonapoulosa, jednak najwyraźniej ma w sobie jakąś tajemniczą siłę, która przyciąga do niego ludzi. Inni osamotnieni bohaterowie lgną do niego, bo Singer ze swoim dobrodusznym spojrzeniem wydaje się rozumieć problemy i bolączki tych ludzi, o których ci opowiadają głuchoniememu. Poza tym, jako że nie mówi a więc i nie przerywa swoim rozmówcom, zapewne też ma wpływ na zaspokojenie próżności i chęci zwyczajnego wygadania się innych bohaterów a przytakując głową lub po prostu słuchając w milczeniu wysyła sygnał, że ci, którzy mówią, są zrozumiani. W rzeczywistości Singer nie rozumie ani problemów swoich "przyjaciół" ani tego, co oni w ogóle od niego chcą i w jakim celu przychodzą akurat do niego. Jego myśli zaprząta jedynie chory głuchoniemy przyjaciel, bez którego Singerowi trudno jest żyć.

Mick Kelly, której rodzina prowadzi pensjonat w mieście (i gdzie wynajmuje pokój John Singer) jest nastolatką ubierającą się jak chłopak i mimo młodego wieku palącą papierosy. Nie ma przyjaciół, na co dzień opiekuje się młodszym rodzeństwem ale spędza czas głównie w samotności rozmyślając o muzyce. Mick jest zafascynowana Mozartem i marzy o skonstruowaniu własnych skrzypiec. Nie potrafi zaprzyjaźnić się z kimś na dłużej, jej starania w tym kierunku (zorganizowanie balu dla kolegów ze szkoły) okazują się bezowocne. Z początku wydaje się, że uda jej się znaleźć nić porozumienia z nieco starszym Harrym Minowitzem, chłopcem żydowskiego pochodzenia, który opowiada jej o Hitlerze, jednak okazuje się mieć głowę zaprzątniętą zupełnie innymi problemami niż Mick.

Kolejnym bohaterem jest Biff Brannon, właściciel restauracji New York Café, gdzie Singer codziennie je obiad. Biff także wydaje się być samotny, nie potrafi porozumieć się z żoną, po wielu latach małżeństwa już nie ma między nimi tego wielkiego uczucia, co na początku a mimo to, po śmierci żony Biff czuje się jeszcze bardziej osamotniony. Najbardziej lubi spędzać czas za ladą obserwując swoich gości. Jest dosyć tajemniczą postacią, w sumie mało o nim wiemy. Podobnie jak Singer jest człowiekiem spokojnym i zdystansowanym. Jednak chciałby zbliżyć się do innych, co widzimy na przykładzie w jaki sposób myśli o Mick i Baby, małej córeczce swojej szwagierki - bardzo chciałby być ojcem dla tych dwóch dziewczynek.

Jednym z bardziej denerwujących mnie bohaterów jest Benedict Copeland, czarnoskóry lekarz próbujący uświadomić swoim pobratymcom, że ze względu na kolor ich skóry wcale nie są gorsi od białych. Nie są skazani na pracę w zawodach służących, pomywaczy, kucharzy itp., równie dobrze mogą się kształcić i osiągnąć coś w życiu. Copeland zawsze chciał, aby jego dzieci uzyskały dobre wykształcenie i pracowały potem w zaszczytnych zawodach, co się jednak z różnych powodów nie udało. Akcja powieści dzieje się w latach 30-tych XX wieku, kiedy to nie wszyscy biali chcieli jeszcze przyjąć do wiadomości, że czasy niewolnictwa dawno minęły i wszyscy ludzie bez względu na kolor skóry powinni mieć równe prawa. Widać to w scenie, w której dr Copeland przychodzi do sądu, by porozmawiać z białym sędzią a jeden ze strażników o rasistowskich poglądach najpierw wyśmiewa doktora a potem boleśnie go bije i wtrąca do więzienia za to, że jako 'czarnuch' poważył się pojawić w miejscu zarezerwowanym wyłącznie dla białych. Copeland jest wykształconym człowiekiem, nie mówi prostym językiem jak jego dzieci czy inni czarnoskórzy, mówi powoli i rozmyślnie stara się dobierać odpowiednie słowa. Jest inny niż reszta czarnoskórych mieszkańców i czuje się przez to wyalienowany, nawet jego własna rodzina nie ma ochoty utrzymywać z nim częstych kontaktów, gdyż wie, że każde spotkanie skończy się kłótnią bądź krytyką ich życiowych wyborów przez doktora.

Jednak najbardziej antypatyczną postacią jest według mnie Jake Blount, człowiek znikąd, który przybywa pewnego dnia do miasta i usiłuje uświadamiać klasę robotniczą poprzez wygłaszanie marksistowskich poglądów. Jest człowiekiem butnym, porywczym a jednocześnie ma bardzo niskie poczucie własnej wartości i ciągle ma wrażenie, że wszyscy wokoło się z niego śmieją. Większość czasu spędza w restauracji Biffa Brannona, gdzie siedzi przy stoliku razem z Singerem, tłumaczy mu swój plan rewolucji socjalistycznej i upija się niemalże do nieprzytomności. Jest skłonny do wszczynania bójek i nie raz odniosłam wrażenie, że jest niezrównoważony psychicznie.

Każda z tych postaci jest samotna i z różnych względów nie potrafi w pełni nawiązać kontaktu z innymi, gdyż za bardzo różni się w swoich poglądach, ambicjach, planach itp. od innych ludzi. Jednak każda z tych postaci stara się mimo wszystko ten kontakt nawiązać, głównie z Johnem Singerem, który wydaje się rozumieć wszystkich dookoła. Człowiek nie jest stworzony do samotności i zawsze będzie dążył do znalezienia kogoś, komu mógłby się zwierzyć ze swoich problemów i marzeń czy planów. Dlatego też wszyscy lgną do Singera, do którego mają niemalże boski stosunek - głuchoniemy wydaje im się być człowiekiem o niezwykłej mądrości, który zna odpowiedzi na wszelkie dręczące ich pytania.

Carson McCullers


Czemu mnie ta powieść tak wymęczyła? Po pierwsze praktycznie żaden z bohaterów nie wzbudził mojej sympatii. O ile Mick, Biff czy Singer są postaciami, co do których miałam stosunek obojętny, o tyle Jake'a Blounta i dr Copelanda nie mogłam znieść. Obaj antypatyczni, zadufani w sobie i myślący głównie o zaspokojeniu własnej potrzeby bycia wysłuchanym i zrozumianym (pomimo wyznawania poglądów służących dobru ogółu), przesadnie dumni, zachowujący się czasem jak psychicznie chorzy (Jake). Wcale nie było mi żal doktora Copelanda podczas sceny w sądzie (mimo iż to, co mu się przytrafiło było ewidentnie niesprawiedliwe) a kiedy Jake pod koniec powieści ucieka przed policją po bójce w wesołym miasteczku, miałam ochotę by go złapali.

Nie spodobał mi się też sposób, w jaki McCullers ukazała miejsce akcji. Jedyne, co wiemy, to to że akcja dzieje się w jakimś mieście na południu Stanów Zjednoczonych w latach 30-tych XX wieku. O mieście nie wiemy nic - czy jest duże czy małe, nie znamy nawet okolicy, w której mieszkają nasi bohaterowie. Lubię widzieć oczami wyobraźni teren, na którym rozgrywa się akcja, choćby miał on być ograniczony do dwóch ulic, jak np. w "Zabić drozda" Harper Lee. Tam wiedziałam dokładnie jak wygląda każdy dom w sąsiedztwie, tutaj miałam nikłe wyobrażenie o tym, co jest dookoła. Czytając o tym, jak bohaterowie przemieszczają się po mieście widziałam przed sobą jedynie asfaltową ulicę, wzdłuż której stoją kwadraty w bliżej nieokreślonym kolorze czyli domy. Dla mnie to stanowczo za mało.

Sama akcja powieści i problemy głównych bohaterów nie wzbudziły mojego zainteresowania.
Na plus zaliczam jednak dobrze zarysowane sylwetki bohaterów oraz ukazanie różnych rodzajów samotności. Carson McCullers napisała tę powieść w wieku 23 lat! Aż trudno uwierzyć, że w tak młodym wieku poczyniła już tak wnikliwe obserwacje i potrafiła odpowiednio przelać je na papier.

Moja ocena: 3/6

autor: Carson McCullers
tytuł: Serce to samotny myśliwy
tytuł oryginału: The heart is a lonely hunter 
tłumaczenie: Jadwiga Olędzka
wydawnictwo: Albatros 
liczba stron: 344
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger