Kolejna wygrana

Kolejna wygrana


Przed 9.00 rano, kiedy wszyscy jeszcze spali, rozdzwonił się dzisiaj u mnie dzwonek przy drzwiach, za którymi stał uśmiechnięty pan listonosz w roli poznańskiego Gwiazdora, trzymającego w ręku paczuszkę od Magdaleny z Zacisza Wyśnionego, gdzie niedawno wygrałam książkę :)

Pakunek jak zwykle pięknie zapakowany (piszę "jak zwykle", bo to nie pierwsza paczka od Magdaleny, którą dostaję, również na podaj.net miałam przyjemność wymieniać z nią książki :) ) a kryło się w nim to:


Będzie co czytać w zimne i ponure zimowe wieczory :)
Gustave Flaubert - Pani Bovary

Gustave Flaubert - Pani Bovary


W ramach nadrabiania zaległych recenzji parę słów o kolejnej lekturze z forumowego wyzwania „Kobieta w zwierciadle literatury”.

„Pani Bovary” nie przypadła mi zbytnio do gustu. Nie mogę powiedzieć, że ciężko mi się czytało lub, że Emma mnie irytowała, bo jako bohaterka była mi raczej obojętna. Ot taka głupiutka istotka nieprzystosowana do życia. Nie wkurzała mnie w każdym bądź razie jak np. Katarzyna Earnshaw z "Wichrowych Wzgórz" (która tak na marginesie dorobiła się już godnej następczyni ale o tym w innej recenzji).

Jest to historia młodej kobiety, nieprzystosowanej do życia, marzycielskiej i romantycznej, wychowanej na książkowych wizjach miłości Emmy, która wychodzi za mąż za „przyziemnego” lekarza Karola Bovary i w bardzo szybkim czasie uświadamia sobie, że zwyczajne i nudne małżeńskie życie jej nie odpowiada. W poszukiwaniu miłosnych uniesień, o których czytała w powieściach, rzuca się w ramiona kochanków, rujnując swe małżeństwo i rodzinę.

Emma jest nieprzystosowana do prawdziwego życia, bardziej zajmowały ją jej uczucia niż życie - ta normalna, szara rzeczywistość. Uwielbiała czytać, pasjonowały ją namiętne romanse przedstawiane na kartach ówczesnych powieści i sama marzyła o przeżywaniu takich uczuć. Sama zresztą stwierdziła: „[...] przepadam za powieściami, które czyta się jednym tchem, które budzą lęk i niepokój. Nie znoszę pospolitych bohaterów i przeciętnych uczuć, takich jakie spotyka się w życiu.”1 Problem polega na tym, że w życiu ciężko o takie uczucia a jeśli one następują to są chwilowe, nietrwałe i ... rzadkie.

Mało tego - podczas lektury stwierdziłam także, że Emma niedojrzała do trwałego związku z mężczyzną. Już w parę dni po ślubie przestało jej odpowiadać małżeńskie życie, nie tak je sobie wyobrażała. Gdzie te namiętności? Gdzie porywy serca?:

„Myślała, że miłość powinna spaść wśród gromów i błyskawic jak huragan, który z niebios wtargnąwszy nagle w życie, tratuje wszystko, porywa ludzkie postanowienia jak liście i serce pociąga za sobą w otchłań.”2

Kiedy umarł ojciec Bovarego, Emma nawet nie potrafiła pocieszyć męża, nie wiedziała, co ma mu powiedzieć i kiedy on rozpaczał, ona myślami wracała do upojnych nocy spędzonych z kochankiem ale nie mogła się skupić, bo przeszkadzała jej obecność świekry i męża (!!!). Zachowywała się jak nastolatka. Nie ma się co dziwić, że Emma znalazła sobie kochanka, skoro tak bardzo tęskniła za innym, lepszym życiem a takie wydawało jej się każde oprócz małżeńskiego.

Karol, człowiek raczej prosty (w sensie prostoduszny) i mało wymagający od życia nie potrafił zaspokoić duchowych potrzeb swojej żony:

"Rozmowa z Karolem była płaska jak uliczny chodnik, a jego myśli, które każdy mógłby wypowiedzieć, przesuwały się w codziennych strojach, nie budząc ani wzruszeń ani śmiechu, ani marzeń. Przyznawał, że gdy mieszkał w Rouen, nigdy nie przyszło mu do głowy pójść do teatru, by zobaczyć paryskich aktorów. ie umiał ani pływać ani fechtować się, ani strzelać z pistoletu, a kiedyś nie potrafił nawet wytłumaczyć jej fachowego terminu dotyczącego konnej jazdy, który spotkała w jakiejś powieści. A czyż właśnie mężczyzna nie powinien znać tego wszystkiego, celować we wszelkim działaniu, wtajemniczać kobiety w porywy namiętności i w wyrafinowane tajne życie? Ale on nie potrafił jej niczego nauczyć, nic nie umiał, niczego nie pragnął. Sądził, że jest szczęśliwa."3   


Gustave Flaubert
Karol to typowy pragmatyk realista a Emma bujająca w obłokach marzycielka - romantyczka. Ona chciała chodzić na bale, do opery, do teatru a Karola to raczej nie pociągało. Kiedy Emma poznała Karola, widziała go przez pryzmat powieści miłosnych. Jak wróciła z klasztoru była rozczarowana swoją egzystencją a pojawienie się w Bertaux młodego lekarza, obudziło w niej nadzieję, na przeżycie "książkowego romansu". Tak się jednak nie stało.

Leon to podobny typ do Emmy, od razu znaleźli wspólny język. Odniosłam jednak wrażenie, że był młodszy od niej, bo kochał ją miłością takiego młokosa do dojrzałej damy a jej tylko w to graj.

Rudolf za to bez problemu potrafił owinąć sobie Emmę wokół palca. Nie była w końcu jego pierwszą "ofiarą" Od razu wyczuł, czego jej brak i jak ją omamić, to taki typ ognistego kochanka, który bierze bez pytania, co mu się należy i to się Emmie najwyraźniej podobało - pewnie uosabiał jakiegoś bohatera literackiego, do którego Emma kiedyś tam wzdychała ...

Mam wrażenie, że Emma nigdy nie zaspokoi swojego "głodu miłości", że żaden mężczyzna jej do końca nie zadowoli. Ona nie jest zdolna do przeżywania dojrzałej, prawdziwej, normalnej miłości, czyli takiej ze wzlotami i upadkami, z chwilami pełnymi szczęścia jak i szarymi dniami mijającymi bez większych emocji.

Ale przecież jest jeszcze dziecko - mała Berta. Nie wiem, po co ona przyszła na świat, chyba tylko po to,by cierpieć. Matka w ogóle nie poświęcała jej uwagi (albo tylko wtedy, gdy jej się przypomniało) i gdyby nie mamka to nie wiem, co by się z tym dzieckiem stało. To jest aż nienaturalne, by matka miała tak obojętny stosunek do własnego dziecka i jednocześnie kolejny argument za tym, że Emma psychicznie nie dojrzała ani do roli żony ani matki.

Podsumowując: czytało się w miarę dobrze, ale nie była to powieść od której nie mogłam się oderwać. Nie zaskoczyła mnie jak np. "Tessa d'Urberville" i mimo iż dała trochę do myślenia, to jednak oceniam ją jako średnią.

Moja ocena: 3/6


1 Gustave Flaubert "Pani Bovary", Wyd. Zielona Sowa, Kraków 2003, str.63

2 tamże, str.75

3 tamże, str.31

autor: Gustave Flaubert
tytuł: Pani Bovary
tytuł oryginału: Madame Bovary
tłumaczenie: Aniela Micińska
wydawca: Zielona Sowa
liczba stron: 266

Thomas Hardy - Tessa d'Urberville

Thomas Hardy - Tessa d'Urberville


Czytałam tę powieść w ramach wyzwania czytelniczego „Kobieta w zwierciadle literatury” na jednym z for.

Moje ogólne wrażenia z lektury są jak najbardziej pozytywne, choć w pewnym momencie powieść zaczęła być dla mnie trochę przewidywalna a przez to nużąca. Tzn. zauważyłam, że fabuła ma przebieg sinusoidalny – jak wydarza się tragedia, to zaraz po niej następuje polepszenie sytuacji aby za chwilę znowu przybrać zwrot o180° i spaść w dół. Męczyły mnie trochę opisy życia na wsi, podziwiania pasących się krów, urody zdrowych wiejskich dziewcząt itp. ale dzielnie brnęłam dalej. I jak dobrnęłam do ostatniej części powieści, to szczęka opadła mi z wrażenia. Bo zakończenie zmienia wszystko. Aż chciałoby się w przypadku „Tessy…” krzyknąć czytajcie DO KOŃCA a zrozumiecie! ;-)

Fabułę można streścić w kilku zdaniach: Tessa Durbeyfield jest młodziutką, piękną dziewczyną z ubogiej rodziny. Kiedy jej (niezbyt rozgarnięty dodajmy – Tessa ma to nieszczęście posiadania rodziców jakby mniej dojrzałych od niej samej) ojciec dowiaduje się któregoś dnia od mijającego go na drodze pastora lubującego się w zgłębianiu genealogii starych rodów, że Durbeyfieldowie pochodzą od starego arystokratycznego rodu d’Urbervillów, postanawia wysłać swą najstarszą córkę do jedynej żyjącej rodziny – potomków słynnego rodu. Tessa wyjeżdża do posiadłości ciotki, gdzie ma pracować opiekując się jej kurami. Poznaje tam jej syna Aleca, bawidamka, próżniaka i oszusta, który za wszelką cenę próbuje uwieść niewinną Tessę. Więcej zdradzać nie będę – powiem tylko, że w życiu Tessy pojawi się jeszcze jeden mężczyzna – Angel Clare, którego bohaterka szczerze pokocha, ale jak to w życiu bywa, nie wszystko zawsze układa się tak, jak byśmy tego chcieli.

Historia miłosnego trójkąta? Nie do końca. Nie zrażajcie się, bo ta powieść to doskonałe studium psychologiczne, co się dzieje w duszy człowieka nieszczęśliwego, zgnębionego, który za wszelką cenę próbuje pozostać przy wartościach, które wyznaje w życiu.

Tessy było mi ogólnie rzecz biorąc żal. Nie denerwowała mnie, choć dostrzegam pewne wady jej charakteru - choć może nie są to o tyle wady co brak pewnej stanowczości i odwagi w podejmowaniu decyzji. Momentami nawet się z nią utożsamiałam, ale głównie dlatego że ja też bywam taka trochę "rozmemłana" i brak mi stanowczości i czasami odwagi by powiedzieć "nie" i walczyć o swoje.

Jednak nie mogłam zdzierżyć jej mężusia, "szlachetnego i anielskiego" pana Clare. To jeden z bardziej denerwujących mnie bohaterów literackich, niedojrzały emocjonalnie i zadufany w sobie typek, któremu "wydawało się" że się zakochał. I tak jak napisał sam Hardy miłość Angela do Tessy wywodziła się raczej z wyobraźni: "[...], kochał ją gorąco, lecz raczej w sposób idealny i chimeryczny.”1 Ja odniosłam wrażenie, że on był zakochany w pewnym ideale, który sobie wyobraził i który chciał widzieć w Tessie a jak się okazało, że jest to normalna kobieta z zaletami i wadami, po różnych życiowych przejściach, nie tak "czysta i nieskażona" jak on to sobie wymarzył, to natychmiast się odkochał. Trochę to dla mnie głupie i dziecinne. Angel był tak omotany wizją "czystej wiejskiej dziewki", że dla niego uwiedziona czy zgwałcona na jedno wychodziło - tak czy siak kobieta nie była już "czysta". Bardzo podobały mi się słowa narratora, komentujące tenże fakt: „Rozpatrując, czym Tessa nie była, nie dostrzegał, czym była, i zapominał, że coś, co zostało uszkodzone, może mieć większą wartość od czegoś, co aczkolwiek bez skaz, jest jednak w lichym gatunku."2

Jeszcze jedno mnie zdenerwowało a mianowicie odmienny stosunek do "bujnej przeszłości" kobiet i mężczyzn. Zaskakujący jest fakt, że do dziś nic się w tej kwestii nie zmieniło (a przecież powieść Hardy'ego pochodzi z 1891r.!). Kiedy Angel wyjawia Tessie swoją erotyczną przeszłość z bliżej nieokreśloną kobietą (na dodatek starszą od siebie jeśli dobrze pamiętam!), oczekuje że ona mu wybaczy, ba! nawet do głowy mu nie przyjdzie, że może być inaczej. A kiedy Tessa wyjawia mu, że nie jest taka czysta i niewinna za jaką ją uważa, on ją odtrąca i nie chce mieć z nią więcej nic wspólnego. Jak to jest, że jak facet z własnej i nieprzymuszonej woli bawi się ile wlezie to NALEŻY mu to wybaczyć (bo to tylko facet, który musi się wyszumieć) a jak kobieta wyznaje, że straciła niewinność - na dodatek nie ze swojej winy, bo przecież Tessa została zgwałcona podczas snu, sama się do Aleca nie pchała - to od razu uważa się ją za upadłą?

Jak już wspomniałam zakończenie zmienia patrzenie na opisane wydarzenia o 180° i ewidentnie świadczy o tym, że Tessa była na skraju załamania psychicznego, że w jej psychice działo się o wiele więcej niż można by to wyczytać z tekstu powieści.. Jak skończyłam czytać, to zamknęłam książkę i z głupią miną wgapiałam się w blat stołu a w mojej głowie kłębiło się tysiąc myśli. I mimo iż nie uważam tej powieści za wybitną czy taką, która w jakiś tam szczególny sposób wpłynęła na moje postrzeganie rzeczywistości, to jednak ona przez długi czas we mnie siedziała. Cały czas czułam historię Tessy w sobie, często (szczególnie jadąc tramwajem czy autobusem) łapałam się na tym, że myślę o tej bohaterce i usiłuję rozgryźć jej psychikę.

Klasyka, którą zdecydowanie warto poznać.

Moja ocena: 5/6

1 Thomas Hardy "Tessa d'Urberville. Historia kobiety czystej", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, str. 265
2 tamże, str. 344

autor: Thomas Hardy
tytuł: Tessa d'Urberville. Historia kobiety czystej
tytuł oryginału: Tess of the d'Urberville, a pure woman 
tłumaczenie: Róża Czekańska-Heymenowa
wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy 
liczba stron: 516

Neil Gaiman - Gwiezdny pył

Neil Gaiman - Gwiezdny pył


To moje drugie spotkanie z prozą Neila Gaimana i jakże odmienne od pierwszego!

Tristran Thorn jest 18-letnim młodzieńcem mieszkającym w wiosce Mur, która swą nazwę wzięła od stojącego na jej obrzeżach muru, oddzielającego świat normalny od magicznego. Raz na 9 lat po drugiej stronie muru organizowany jest jarmark, na którym mieszkańcy Krainy Czarów oraz świata realnego dokonują transakcji handlowych. To właśnie podczas takiego jarmarku został spłodzony Tristran – jego ojciec Dunstan Thorn został uwiedziony przez tajemniczą piękność o fiołkowych oczach i kocich uszach a kiedy po pewnym czasie przez dziurę w murze oddzielającym dwa światy przerzucono koszyk z niemowlęciem, Dunstan wraz z żoną wychowali syna tak jakby został on zrodzony z nich obojga. Tristran jest ślepo zakochany w próżnej Victorii Forster, która odrzuca względy chłopaka. Gdy ten odprowadza ją pewnego wieczoru do domu, oboje widzą na niebie spadającą gwiazdę. Victoria w żartach obiecuje swemu adoratorowi, że kiedy ten przyniesie jej gwiazdę, uczyni wszystko co ten zechce. Tristran postanawia przejść na drugą stronę muru i odnaleźć gwiazdę. Nawet nie zdaje sobie sprawy, co go czeka w magicznej Krainie Czarów oraz że upadła gwiazda jest… żywą dziewczyną. Na dodatek bardzo temperamentną, bezczelną i arogancką… ;-) I że nie jest on jedyną osobą, która szuka gwiazdy – w walce o władzę starają się o nią także dwaj bracia oraz okrutna królowa czarownic.

Neil Gaiman
Fantastyczna historia! Niby jest to powieść dla młodzieży a podczas lektury w ogóle nie daje się tego odczuć, nawet dorosły czytelnik daje się obezwładnić urokowi tej historii i przerzuca łapczywie jedną stronę za drugą chcąc dowiedzieć się, co będzie dalej. Na pewno nie jest to powieść dla dzieci (jak „Księga cmentarna”), gdyż już w pierwszym rozdziale mamy ostry seks na łonie natury (w ogóle sporo tu dwuznacznych odniesień ;)) no i krew leje się strumieniami, więc odbiorcy tej powieści to moim zdaniem raczej starsza młodzież i dorośli. I jest jeszcze coś, czego nie było (bądź ja nie zauważyłam) w „Księdze cmentarnej” – rewelacyjny czarny humor! „Gwiezdny Pył” pochłania się jednym tchem a przerzucając ostatnią stronę żałuje się, że tak szybko się skończył!

Moja ocena: 5,5/6 

autor: Neil Gaiman
tytuł: Gwiezdny Pył
tytuł oryginału: Stardust
tłumaczenie: Paulina Braiter
wydawca: Wydawnictwo MAG
liczba stron: 245


Gaston Leroux - The Phantom Of The Opera

Gaston Leroux - The Phantom Of The Opera


O "Upiorze w operze" słyszałam od dzieciństwa, choć głównie w odniesieniu do filmu/musicalu. I mimo iż czułam wewnętrznie, że coś mnie do tego tytułu przyciąga, jakoś nigdy nie było mi po drodze ani z filmem ani z książką. Aż do dnia, w którym po raz pierwszy wyemitowano w polskiej telewizji musical Andrew Lloyd Webbera. Pomyślałam sobie: dziewczyno, obejrzyj to wreszcie, taka słynna historia a ty prawie nic o niej nie wiesz. Obejrzałam.

I oniemiałam z zachwytu.

Zdaję sobie sprawę, że podziałała tak na mnie przede wszystkim muzyka oraz wspaniałe ujęcia ale i historia sama w sobie wydała mi się tak piękna, że poczułam palącą potrzebę zapoznania się z książkowym pierwowzorem. Już, teraz, natychmiast. W bibliotece powieści nie znalazłam, więc zaczęłam szperać na gutenbergu w poszukiwaniu ebooka (mimo iż nie lubię czytać książek w tej formie i robię to tylko kiedy nie mam w danym momencie innego wyjścia). Wersji niemieckiej niestety nie było (a taka odpowiadałaby mi najbardziej), ale znalazło się tłumaczenie angielskie.

Przyznaję, że mimo 10-letniej nauki tego języka, nadal z trudem się nim posługuję, gdyż praktycznie rzecz biorąc w ogóle go nie używam, więc wszystko wylatuje z głowy. Mimo wszystko bardzo dużo rozumiem a i nieprzeparta chęć zapoznania się z "Upiorem..." w wersji książkowej przekonała mnie wreszcie do przeczytania jej choćby po angielsku. I poszło mi całkiem nieźle, zresztą wszyscy czytający w innych językach niż polski dobrze wiedzą, że nie trzeba rozumieć dokładnie każdego słówka, by zrozumieć sens zdania. A "Upiór..." na szczęście nie jest pisany skomplikowanym językiem. Mimo wszystko czytałam dosyć długo, bo raz że w formie elektronicznej, dwa że w obcym języku i trzy, że tylko w pracy.



Historia opisana w powieści różni się nieco od wersji Andrew Lloyd Webbera. Musical skupia się na historii miłosnej podczas gdy w książce mamy do czynienia równorzędnie z opowieścią o bardzo nieszczęśliwym i skrzywdzonym człowieku, którego jedynym pragnieniem było stać się takim, jak inni i być przez nich w pełni akceptowanym. I to właśnie historia Erika, tytułowego upiora, wydała mi się najbardziej fascynującą częścią książki (więc końcówkę pochłonęłam niemalże jednym tchem). Poznając dokładnie jego losy możemy głębiej wniknąć w jego umysł i lepiej zrozumieć motywy jego działania. Cieszę się, że sięgnęłam wreszcie po powieściowy oryginał, bo mimo wcześniejszej znajomości filmu/musicalu zaskoczył mnie on pewnymi elementami, których w adaptacji muzyczno-filmowej nie ma oraz pozwolił zrozumieć, że słowo "tragiczny" odnosić należy w przypadku tego tytułu nie do przedstawionej tu historii miłosnej a przede wszystkim do historii pewnego nieszczęśliwego i samotnego człowieka szukającego akceptacji.

"Poor, unhappy Erik! Shall we pity him? Shall we curse him? He asked only to be "some one", like everybody else. But he was too ugly! And he had to hide his genius or use it to play tricks with, when, with an ordinary face, he would have been one of the most distinguished of mankind! He had a heart that could have held the empire of the world; and, in the end, he had to content himself with a cellar."

Moja ocena: 5,5/6
Wigilijne historie

Wigilijne historie


Mimo iż w czasie Świąt nie miałam za dużo czasu (a przede wszystkim odpowiednich warunków) na czytanie, udało mi się sięgnąć po dwa typowo wigilijne opowiadania, które pomogły mi wczuć się w świąteczną atmosferę.
Pierwszym z nich jest „Opowieść wigilijna” Karola Dickensa, chyba najsłynniejsza nowela kojarząca się z Bożym Narodzeniem. Czytałam ją wiele lat temu, oglądałam również kilka adaptacji filmowych, niestety czas robi swoje i już niewiele z nich pamiętałam.
Tę podzieloną na 5 części opowieść o samolubnym i chciwym Ebenezerze Scroogu, który nie znosi Świąt Bożego Narodzenia i swoją postawą i charakterem reprezentuje wszystko, co stoi w opozycji do cech i uczuć kojarzących się z tym szczególnym okresem w roku, czyta się szybko i przyjemnie a co najważniejsze – ta napisana ponad 150 lat temu nowela (pochodzi z 1843r.) nie straciła nic na aktualności. W dzisiejszych czasach też możemy spotkać takie niemiłe typy jak Ebenezer Scrooge, siedzący wiecznie w swoich biurach i myślący tylko o tym jak się wzbogacić i którzy nawet w Wigilię nie przegapią okazji do zrobienia dobrego interesu.
Nie będę tu mówić o krytyce ówczesnego społeczeństwa brytyjskiego, które Dickens również zawarł w tym opowiadaniu, gdyż skupiałam się głównie na przesłaniu dotyczącym świąt - aby się cieszyć i jednać z innymi ludźmi, bo to święta radości, nadziei i dobrej woli. Dickens przypomina także, aby nie zagłuszać w sobie dziecka, bo to właśnie dzieci najbardziej przeżywają ten świąteczny czas, potrafią dostrzec w nim magię i niezwykłość, której brakuje nam na co dzień. Nie na darmo Scrooge cofa się najpierw do przeszłości aby przypomnieć sobie, jak to jest być niewinnym i „nieskażonym” jeszcze dzieckiem, istotą która potrafi patrzeć sercem i szczerze zachwycać się magią Świąt Bożego Narodzenia.

Moja ocena: 4/6 


Właśnie o takim dziecięcym spojrzeniu na Święta opowiada drugi przeczytany przeze mnie utwór „Bergkristall” Adalberta Stiftera, czołowego reprezentanta epoki biedermeierowskiej. Opowiadanie to pochodzi z tego samego okresu, co „Opowieść wigilijna”(zostało napisane w 1845 roku) i ukazało się kilka lat później w zbiorze „Bunte Steine” ("Kolorowe kamienie"), zawierającym opowiadania, których tytuły noszą nazwy różnych kamieni (Bergkristall – kryształ górski, Kalkstein – wapień, Granit – granit, Turmalin – turmalin itd.).
Jest to piękna historia o dwójce dzieci, które w wigilijny wieczór wyruszają do sąsiedniej wioski aby zanieść swoim dziadkom świąteczne dary. W drodze powrotnej rodzeństwo gubi drogę wśród śniegu i znajduje schronienie w skalnej grocie. Tam Konrad i Sanna przeczekują śnieżną zawieruchę i dostrzegają pewnym momencie zorzę polarną. Mała Sanna, nie znając tego zjawiska, jest przekonana, że to sam pan Jezus się jej ukazał. Nad ranem dzieci postanawiają poszukać drogi do domu i natrafiają na mieszkańców wioski, którzy wyruszyli na ich poszukiwanie. Szczęśliwy powrót dzieci do domu wprowadza do wioski prawdziwie świąteczny nastrój: matka z dziećmi była do tej pory postrzegana przez innych mieszkańców jako obca (przeprowadziła się tu z sąsiedniej wsi) a po tym incydencie w wigilijny wieczór, na znak pojednania i solidarności z innymi ludźmi, odruchami tak ważnymi szczególnie w Święta, rodzina zostaje zaakceptowana przez mieszkańców i „włączona” do wiejskiej społeczności.
Siłą tego opowiadania są przede wszystkim opisy wszechpotężnej przyrody, które nabierają szczególnej mocy widziane z perspektywy dzieci. Jeśli ktoś nie lubi takich opisów, niech się lepiej nie bierze za czytanie, tym bardziej że zdania są bardzo długie (czasem na pół strony i więcej) a jak czyta się w oryginale to dochodzi maksymalne skupienie, bo czasownika spodziewać się możemy zwykle dopiero na szarym końcu takiego tasiemcowego zdania… ;-) Przyroda odgrywa tu jednak ważną rolę, gdyż odzwierciedla estetyczny program Stiftera, relatywizujący znaczenie gwałtownych i cichych, prawie niezauważalnych zjawisk przyrody. To co nagłe, gwałtowne, szybkie (uderzenie pioruna, burza, trzęsienie ziemi) Stifter uważa za mniej ważne od tego, co dzieje się jakby niezauważone (wiejący wietrzyk, szum płynącego strumyka, rosnące drzewa, powiększające się góry itp.), bo właśnie to co przez lata urasta w siłę i dzieje się nieprzerwanie ma większą moc i znaczenie. Czytając o majestatycznych, nieprzeniknionych w swym ogromie górach, w których gubią się Konrad i Sanna, bardzo wyraźnie to widać. Natura potrafi być bardzo niebezpieczna ale i niezwykle piękna w swym budzącym respekt majestacie.
Również w „Bergkristall” patrzymy na Boże Narodzenie oczami dziecka. Mała Sanna potrafi dostrzec w zorzy polarnej, pięknym zjawisku świetlnym, małego Jezusa, potrafi poddać się magii świątecznej atmosfery, jej wyjątkowości i czarowi. Nie utraciła jeszcze umiejętności widzenia cudów, które właśnie w wigilijny wieczór mają największe szanse na spełnienie.

Moja ocena: 4/6
Mircea Cărtărescu - Dlaczego kochamy kobiety

Mircea Cărtărescu - Dlaczego kochamy kobiety


Na nazwisko Cărtărescu natknęłam się przypadkiem na blogu Chihiro, która recenzując jego "Nostalgię" nazwała ją jedną z ważniejszych powieści jej życia. A że należę do osób ciekawych świata i jestem otwarta na nowe doświadczenia czytelnicze (wcześniej nie miałam do czynienia z literaturą rumuńską), postanowiłam mieć tego autora na uwadze. Lubię sięgać po autorów, którzy w jakiś sposób wpłynęli na innych ludzi, lubię konfrontować ich poglądy z moimi. Okazja do zapoznania się z twórczością tego pisarza nadarzyła się niespodziewanie szybko, gdyż podczas którejś z wizyt w osiedlowej bibliotece natknęłam się na półce z nowościami na zbiór krótkich form prozatorskich Cărtărescu "Dlaczego kochamy kobiety".

Na zbiór składa się kilkanaście króciutkich felietonów, które Cărtărescu pisał do różnych czasopism (m.in. Elle) i w których autor opisuje swoje doświadczenia z kobietami na różnych etapach życia. Bardzo podobało mi się, że Cărtărescu potrafi uchwycić to szczególne kobiece piękno (czy to fizyczne czy duchowe) i że szuka tajemnicy tkwiącej w tych istotach w każdej napotkanej kobiecie, niezależnie od tego czy była mu ona bliska czy spotkał ją tylko przelotnie. Każdej poświęca chwilę uwagi i stara się dotrzeć do głębi jej duszy, by odnaleźć kolejny argument na stwierdzenie zawarte w tytule książki.

Nie jest to wielka literatura, zresztą może już o tym świadczyć sam fakt zebrania tutaj krótkich felietonów pisanych do czasopism kobiecych, ale ma w sobie coś przyciągającego i myślę, że dobrze jest poświęcić Cărtărescu kilka spokojnych wieczorów w domowym zaciszu zamiast czytać go w głośnym i zatłoczonym autobusie/tramwaju, bo możemy wiele z tej niepozornej prozy stracić. Czytając te króciutkie formy w pośpiechu czy dla zabicia czasu podczas długiej podróży, kiedy to czytane słowa wylatują z naszego umysłu chwile po tym jak do niego wpadły, możemy zwyczajnie nie dostrzec paru godnych uwagi elementów charakterystycznych dla stylu Cărtărescu. Nawet z tych krótkich form prozatorskich wyłania się charakterystyczna (jak mniemam) dla twórczości tego pisarza pewna doza tajemnicy i oniryzmu, które jak delikatny, półprzezroczysty woal spowijają jego słowa a wszystko to okraszone zostało dodatkowo szczyptą lekko ironicznego poczucia humoru.

Mnie najbardziej przypadły do gustu teksty: "Irish Cream" (gwarantuję, że nieźle się uśmiejecie czytając, na kogo natknął się autor w łóżku swojego apartamentu na zjeździe z tłumaczami jego dzieł w jednym z zamków Irlandii), "Zarada" o cygańskiej miłości, "Złota bomba" o tajemniczej, hipnotyzującej piękności na plaży, "Spotkanie w Turynie" o fascynacji autora karłowatą panią przewodnik po lokalnym muzeum, "Papierowy diabeł" o nieszczęśliwej miłości nastolatka oraz "Wielki Sincu" o kółku językoznawców, gdzie pojawia się ważne dla światowego językoznawstwa nazwisko Ferdinand de Saussure, które wywołało we mnie wiele wspomnień z moich własnych studiów - przede wszystkim mąk jakie przechodzą studenci na zajęciach z językoznawstwa zastanawiając się, o co chodzi z tym strukturalizmem i po co im to w ogóle (myślę, że filologowie będą wiedzieć, o czym piszę! :-))) Pozdrawiam Was serdecznie!)

W ostatnim rozdziale książki Cărtărescu wymienia powody, dla których kochamy kobiety. Do mnie najbardziej przemówił ten:

"Ponieważ z nich powstaliśmy i do nich wracamy, a nasz umysł krąży nieustannie niczym przyciężkawa planeta, tylko wokół nich."1
Jak już wcześniej wspominałam nie jest to wielka literatura ale uważam, że Cărtărescu jest pisarzem godnym uwagi i warto mu się przyjrzeć choćby pod postacią tych króciutkich tekstów, ponieważ można w nich wyczuć charakterystyczny dla autora klimat. Warto poświęcić mu kilka wieczorów w ciszy i spokoju i dać się wciągnąć w jego półsenny, owiany tajemnicą świat.

Chciałabym w tym miejscu również pochwalić Wydawnictwo Czarne za trud wkładany w propagowanie mało popularnej u nas literatury z praktycznie nieznanych nam (przynajmniej z literackiej strony) krajów. Z pewnością sięgnę po inne książki z serii Inna Europa, inna literatura.

P.S. I muszę przyznać, że Cărtărescu rozbudził mój apetyt na literaturę rumuńską :) Buszując ostatnio w bibliotece poszukałam działu z w/w literaturą i ku mojej uciesze jest cała jedna półka. Może to i niewiele, ale zawsze coś :)

Moja ocena: 4/6

[1] Mircea Cărtărescu "Dlaczego kochamy kobiety", Wyd. Czarne, Wołowiec 2008, str. 169

autor: Mircea Cărtărescu
tytuł: Dlaczego kochamy kobiety
tytuł oryginału: De ce iubim femeile 
tłumaczenie: Joanna Kornaś - Warwas
wydawca: Wydawnictwo Czarne  
liczba stron: 174

Urlop!

Urlop!

No i się doczekałam! Od dziś do końca roku mam wolne! :)

Do poniedziałku nie zamierzam wyściubiać nosa z domu, chyba że będzie to absolutnie konieczne! (jak patrzę na termometr za oknem pokazujący -15°C to aż mnie ciarki przechodzą, brrr). Na początku tygodnia ma się ocieplić, więc dopiero wtedy ewentualnie wyjdę z nory ;-)

Zapas herbatek, kocyk i nowy termofor (bo stary tak intensywnie używałam, że aż pękł ;-) ) mam przygotowane, nie pozostaje mi nic innego jak oddać się błogiej przyjemności jaką jest czytanie! :)

A czytać mam co, trochę się uzbierało tych zaległości ...

Trzeba wreszcie zmniejszyć stos gazetowy i wziąć się za książki biblioteczne ...



Te dwie wieże też cierpliwie czekają na lekturę...




A skoro koniec roku się zbliża to i za zaległe recenzje muszę się wziąć :-/

Więc...

do miłego!
 
Zdobycze biblioteczne

Zdobycze biblioteczne

Zadowolona jestem z dzisiejszej wizyty w bibliotece i to baaardzo.

Część książek jak zwykle przedłużałam - "Miasto śniących książek" Moersa i "Zapisane na ciele" Winterson nie zdążyłam przeczytać od zeszłego miesiąca a "Doktora Faustusa"... ech... to mój wielki wyrzut sumienia, bo przedłużam go tak mniej więcej od lutego... Zaczęłam wtedy czytać i utknęłam w połowie. To jest lektura zdecydowanie zimowa. Ja nie umiem czytać Manna o innej porze roku. Teraz wprawdzie już niby zima, bo grudzień mamy, ale mnie jeszcze do odpowiedniego nastroju śniegu brakuje. Choć mogę się założyć, że jak spadnie, to wymyślę jeszcze inny pretekst, by do Manna jeszcze przez jakiś czas nie wracać ... ;-)

Wreszcie dorwałam "Nigdziebądź" i "Gwiezdny Pył" Gaimana - chcę dalej poznawać twórczość tego pana mimo nieudanego pierwszego z nim spotkania (ale się zrymowało :-)) Mam nadzieję, że tym razem są to powieści raczej dla dorosłych. Skoro nie czuję jeszcze magii Świąt to może za sprawą Gaimana i jego fantastycznych światów poczuję się choć trochę magicznie? :-)

No i moja największa uciecha - wygrzebany na półce z nowościami świeżutki tom opowiadań Eileen Chang "Czerwona róża, biała róża". Już ostrzę sobie na niego i zęby i pazury ;-D

Jak widać na załączonym zdjęciu mam strawę i dla ciała i dla ducha, więc nie pozostaje mi nic innego jak zatopić się w lekturze...


Cytat dnia

Podczytuję sobie w wolnych chwilach "Dom nad rozlewiskiem" Małgorzaty Kalicińskiej i natknęłam się ostatnio na taką oto wypowiedź głównej bohaterki, która w rozmowie z mężem na temat ich dorastającej córki, porównuje ją do rzeki:

"Marysia to już inna rzeka. Daliśmy jej wszyscy, ja, ty, Zosia, to co najlepsze, ale ona teraz płynie swoim korytem. Nie zawrócisz jej, nie pokierujesz nią. Możesz stać i patrzeć jak płynie."

Moim zdaniem - bardzo prawdziwe.
Neil Gaiman - Księga cmentarna

Neil Gaiman - Księga cmentarna


Starzeję się - do takiego wniosku doszłam po lekturze najnowszej powieści Neila Gaimana. Był to mój pierwszy kontakt z tym autorem i niestety okazał się nieporozumieniem, bo zupełnie nieświadomie sięgnęłam po jedną z jego książek dla dzieci i młodzieży. Gdybym od samego początku wiedziała, że "Księga cmentarna" jest przeznaczona dla młodszych czytelników, nie rzuciłabym się na nią łakomie w bibliotece tylko poczekałabym aż ktoś odda wreszcie "Chłopaków Anansiego" czy "Amerykańskich bogów" czyli pozycje napisane przez Gaimana dla dorosłego odbiorcy. Bo niestety jego najnowsza powieść młodzieżowa okazała się być dla mnie zbyt prosta i to zarówno pod względem fabuły jak i stylistyki (a może to wina tłumaczenia? Choć wątpię...).

Historia zapowiada się bardzo obiecująco: już dosłownie na pierwszych stronach dowiadujemy się, że brutalnie zamordowano pewną rodzinę i tylko przez przypadek udało się jej najmłodszemu członkowi - raczkującemu niemowlęciu, którego imienia nie znamy, uciec mordercy. Malec słysząc hałas w domu i widząc otwarte na oścież drzwi wejściowe postanowił urządzić sobie po prostu mały spacer i dotarł na cmentarz, gdzie duchy zmarłych mieszkańców miasta ratują go przed biegnącym tropem malucha mordercą i postanawiają zaopiekować się sierotą. Niemowlak otrzymuje od swoich nowych rodziców imię Nikt (w skrócie Nik) i zadomawia się powoli na starym cmentarzu wśród życzliwych mu jego mieszkańców. W dalszych rozdziałach książki czytamy o przeróżnych przygodach Nika (który z każdym rozdziałem staje się coraz starszy) i jego życiu na cmentarzu jako jedyny śmiertelnik wśród duchów. Im bardziej zbliżamy się do końca powieści, tym więcej szczegółów dowiadujemy się o Jacku - mordercy i tajemniczej organizacji, do której należy. W ostatnim rozdziale dochodzi do ostatecznego starcia między Nikiem a mordercą jego rodziny.

Język powieści nie należy do skomplikowanych (fabuła zresztą też), ale ok, to jest książka dla dzieci i młodzieży, więc trudno wymagać od niej skomplikowanego stylu czy bardzo zawiłych wątków. Co mnie jednak najbardziej denerwowało, to graniczące wręcz z ignorancją nastawienie autora wobec pewnych zdarzeń, które opisuje. Przykład: w jednym z rozdziałów Nik udaje się wraz ze swoją przyjaciółką czarownicą Lisą do pewnego sklepu z antykami, gdzie chce sprzedać znalezioną przez siebie starożytną broszkę, jednak przyjaciele zostają tam podstępem zaryglowani w jednym z pomieszczeń. Udaje im się uciec, lecz zanim opuszczą sklep, Nik znajduje na jednym ze stolików wizytówkę mordercy Jacka, na której odwrocie jest wyjaśnione, co należy zrobić aby skontaktować się z Jackiem (niestety autor nie wyjawia przed czytelnikiem, cóż takiego należałoby zrobić). Nik chce wziąć ze sobą wizytówkę, na co Lisa nieomalże histerycznie wykrzykuje: nie, nie możesz tego zrobić! Dlaczego Nik nie może (nie powinien?) tego zrobić, też nie jest wyjaśnione. Tylko tyle: on nie może tego zrobić, kropka. Być może młodszym czytelnikom w zupełności wystarcza takie wyjaśnienie, ale dla mnie to stanowczo za mało. Odebrałam to jak zwyczajne spławienie mnie byle czym. Czyżby Gaimanowi zabrakło pomysłu? Było mu po prostu wygodniej zostawić to on-nie-może-tego-zrobić bez dalszych wyjaśnień? Uważał to za zbędne? Niepotrzebne?

Pod koniec powieści napięcie znowu wzrasta, kiedy na arenie wydarzeń ponownie pojawia się Jack i wpada na trop Nika, ale to nie ratuje książki w moich oczach, bo między tymi dwoma kulminacjami napięć (na samym początku i pod koniec) zieje prawie 200-stronicowa nuda.

Na marginesie warto wspomnieć, że w ostatnim rozdziale akcja toczy się m.in. w Smoczej Jamie na krakowskim Wawelu. :)

Moja ocena: 2/6

autor: Neil Gaiman
tytuł: Księga cmentarna
tytuł oryginału: The Graveyard Book 
tłumaczenie: Paulina Braiter
wydawca: Wydawnictwo MAG
liczba stron: 286

Wracam z małym stosikiem :)

Wracam z małym stosikiem :)

Nie było mnie jakiś czas - borykam się ostatnio z różnymi problemami, załatwiam tysiąc spraw i snuję nowe plany, które powolutku usiłuję wprowadzić w życie. A że nie da się robić dziesięciu rzeczy na raz, to blog musiał chwilowo pójść w odstawkę. Zresztą i tak mało ostatnio czytam, więc i pisać nie bardzo było o czym. Mam jednak kilka zaległych recenzji, które postaram się wrzucić tu w najbliższych dniach i mam nadzieję, że wreszcie skończę z tym blogowym zastojem :)

Tymczasem wklejam skromne nabytki z ostatnich tygodni:

Dalsze części kolekcji Lema z Wyborczej

"Tristan 1946" Kuncewiczowej i "Oksana" Odojewskiego z kolekcji Polityki

"Pamiętniki Jane Austen" można było dostać gratis od Wydawnictwa Otwartego, cieszę się, że załapałam się na tę akcję :)

"Hinduska miłość" i najnowszy Zafon kupione pod wpływem chwili w Biedronce ;-)

Natomiast "Primavera" Mary Jane Beaufrand to moja wygrana z "Bluszcza" ... Najnowszej Oates nie dostałam, bo sponsor nawalił. Cóż, zdarza się ... Cieszę się jednak, że cokolwiek dostałam :)

Wygrałam!!!

Przed chwilą dostałam smsa, że wygrałam książkę w konkursie miesięcznika "Bluszcz"! :D

To już po raz trzeci! Dwie pierwsze wygrane to "Hohaj" Elisabeth Rynell oraz "Skugga Baldur. Opowieść islandzka" Sjon'a. Nie pamiętam, co było tym razem do wygrania, jak przyjdę do domu z pracy to sprawdzę. Ale podejrzewam, że najnowsza powieść Joyce Carol Oates "Moja siostra, moja miłość".

Będę miała ciut spóźniony prezent urodzinowy :)
Doris Lessing - O kotach

Doris Lessing - O kotach


Moje pierwsze spotkanie z twórczością Doris Lessing wypadło bardzo na jej niekorzyść. Przeczytawszy "Piąte dziecko" stwierdziłam, że chyba podaruję sobie inne jej powieści. I dobrze, że słowa nie dotrzymałam, bo wtedy nie trafiłabym na tę niewielką objętościowo, uroczą książeczkę.

Doris Lessing opowiada w niej o swoich kotach - wpierw na farmie w Rodezji a potem po przeprowadzce do Wielkiej Brytanii. Jej uwaga skupia się przede wszystkim na dwóch kotach - szarym i czarnym i to o ich perypetiach czytamy przez ponad pół książki.

Ciekawe jest to, że ani razu nie pada żadne kocie imię; jest kot szary i kot czarny, kot w tygrysie pasy, kot nakrapiany, biały, brązowy itd. Nie wiem, czemu miał służyć ten zabieg, czyżby pokazaniu swego dystansu wobec tych istot, których zwyczaje i charakter autorka wydaje się dobrze znać ale mimo wszystko czuje wobec nich pewien respekt i niemożność odkrycia wszystkich kocich tajemnic? Niechęć do nadania dzikiej istocie imienia i tym samym do całkowitego "udomowienia" jej, bo jest to po prostu niemożliwe? Ale mniejsza z tym, brak imion nie przeszkadza, a śledzenie zwyczajów i zabaw tej dwójki jest naprawdę wciągające. Ale nie tylko to, bo Lessing patrząc z boku na życie jej małych przyjaciół, pokazuje jakimi inteligentnymi stworzeniami są koty, których zachowania przypominają czasem te ludzkie oraz że każdy kot to osobna indywidualność, prawie tak jak człowiek.

Doris Lessing
I co najdziwniejsze - po lekturze tej cieniutkiej książeczki ja, która do kotów nie pałała zbytnią sympatią nagle gorąco zapragnęłam mieć jednego! :)

Cieszę się, że pomimo wcześniejszej urazy do twórczości Doris Lessing przełamałam się i sięgnęłam po jej kocie opowieści. Zdaję sobie jednak sprawę, że jest to książeczka, w której nie ma się co doszukiwać głębszych przesłań (jeżeli w ogóle jakichkolwiek), to takie czytadełko na jeden wieczór nie mające nic wspólnego z tematyką poruszaną przez Lessing w jej głównej twórczości.

Z pewnością sięgnę jeszcze po inne powieści noblistki, by przekonać się, czy sposób jej pisania rzeczywiście mi nie odpowiada ("O kotach" czytałam po niemiecku, więc i moje patrzenie na styl było trochę inne niż w przypadku czytania tekstu w języku ojczystym) i czy "Piąte dziecko" było tylko jednorazowym niewypałem.

Moja ocena: 4/6

autor: Doris Lessing
tytuł: O kotach
tytuł oryginalny: On cats
tłumaczenie: Anna Bańkowska
wydawca: Prószyński i S-ka
liczba stron: 191

Markus Zusak - Złodziejka książek

Markus Zusak - Złodziejka książek


Przyznaję bez bicia, że po studiach (germanistyka + specjalizacja z okresu III Rzeszy i Holokaustu) wykształciło się we mnie coś w rodzaju niechęci do tematów oscylujących wokół nazistów i eksterminacji Żydów. Chociaż niechęć to może zbyt mocne słowo, chodzi tu raczej o przesyt tematem. Przez dwa ostatnie lata studiów zajmowałam się praktycznie do znudzenia nazizmem, Żydami, gettami, obozami koncentracyjnymi etc., czego konsekwencją jest lekkie wzdraganie się, gdy słyszę, że i w fikcyjnych historiach będę miała z tym tematem do czynienia. Ponieważ jednak książka Markusa Zusaka stała się - nie tylko w Polsce zresztą - bestsellerem i ze wszystkich stron polecano mi ją gorąco, bez namysłu po nią sięgnęłam, gdy tylko ujrzałam ją na bibliotecznej półce z nowościami.

Fabuła nie jest skomplikowana: Liesel Meminger, mała dziewczynka, której rodzice "przepadli" w niewyjaśnionych okolicznościach (nie zostało dokładnie powiedziane co się z nimi stało, ale jako że akcja powieści dzieje się w III Rzeszy a ojciec Liesel był komunistą, to łatwo można się domyślić, co), zostaje adoptowana przez Rosę i Hansa Hubermannów mieszkających w Molching, małej miejscowości nieopodal Dachau. Liesel od samego początku wykazuje wielką miłość do książek, które jest gotowa nawet ukraść, byle by tylko mieć możliwość kontaktu ze słowem pisanym. Kiedy pewnego dnia u Hubermannów pojawia się Żyd, którego rodzina postanawia ukryć w piwnicy, życie Liesel zacznie się nieodwołalnie zmieniać a nasza bohaterka otrzyma nieocenioną lekcję, co się w życiu tak naprawdę liczy. A wszystko to zostanie nam opowiedziane przez Śmierć we własnej osobie.

Miałam z tą książką mały problem. Cały czas podczas czytania zadawałam sobie pytanie: dla jakiej grupy wiekowej przeznaczona jest ta powieść? W Polsce została ona wydana przez Naszą Księgarnię - wydawnictwo specjalizujące się w publikowaniu książek dla dzieci i młodzieży a i w internecie znalazłam informacje, że powieść Zusaka mogą czytać młodzi od 12. roku życia.
Hm ... wątpię czy 12-13-latkowie mają jakieś pojęcie o nazizmie i holokauście. Tzn., pewnie wiedzą, że holokaust oznacza masowe mordowanie narodowości Żydowskiej w okresie III Rzeszy, ale mnie zastanawia, czy oni będą w stanie NAPRAWDĘ ZROZUMIEĆ opisaną tu historię i przede wszystkim jej przesłanie. To ostatnie mianowicie krąży wokół siły książek, które w ciężkich czasach potrafią przenieść nas w inny, lepszy świat i pomagają nam przetrwać trudną sytuację ale przede wszystkim autor wskazuje na siłę słowa samego w sobie, abyśmy wiedzieli, jakie konsekwencje może nieść za sobą używanie (i przede wszystkim NADużywanie) języka. Co naziści zrobili z językiem, wie każdy dorosły ale dzieci i młodzież? Czy 12-latek wie, na czym polegała propaganda? Czy 12-latek wie, jakie konsekwencje niosła za sobą odmowa przystąpienia do NSDAP, HJ czy BDM? Czy wie, co kryło się pod nazwą Ordensburg? Ja jako dorosła (i akurat obeznana w temacie) osoba wiem to wszystko, ale taki przeciętny nastolatek? Co ciekawe, narrator często zwraca się do czytelnika słowami: Liesel wtedy jeszcze nie wiedziała, co się stanie ale wy kochani czytelnicy wiecie to dobrze, bo posiadacie potrzebną wiedzę.
Czyżby? Jestem przekonana, że są i tacy, którzy na temat holokaustu nie dysponują nawet podstawową wiedzą.

Mimo wszystko trzeba przyznać, że przesłanie powieści jest naprawdę piękne i podczas lektury przypomniała mi się nawet moja ukochana "Madame" Antoniego Libery (trochę podobne przesłanie, choć inne tło historyczne). Czytanie przygotowuje grunt pod moralny rozwój dziecka i uczy je języka, aby mogło nie tylko zrozumieć innych ludzi ale przede wszystkim wyrazić samo siebie. Także historia niezwykłej przyjaźni między Liesel a Żydem Maxem ma ogromne znaczenie, bo pokazuje jak ważny w życiu jednego człowieka jest drugi człowiek.

Całą wymowę powieści widać dokładnie w krótkim opowiadaniu, które Max napisał kiedyś dla Liesel a scena pochodu przez miasto, w której Max kieruje się wraz z innymi Żydami pod nadzorem nazistów do obozu w Dachau i Liesel rozpoznawszy go w tłumie, podbiega go niego i odzywa się do niego cytując słowa z napisanego dla niej przez Maxa opowiadania jest najpiękniejszą i najbardziej wzruszającą sceną tej powieści (i tak szczerze mówiąc chyba w literaturze w ogóle). Nawet teraz kiedy sobie ją przypominam i o niej piszę, napływają mi łzy do oczu.

Nie wiedziałam jak wysoko mam ocenić tę powieść. Niestety ma dłużyzny a i prosty język nie do końca mi odpowiadał. Owszem czyta się płynnie, tu i ówdzie można napotkać ironiczny ton, który stwarza dystans do opisywanego okrucieństwa wojny ale czegoś mi jednak brakowało. Jednak gdy skończyłam czytać, uświadomiłam sobie, że prosty język to celowy zabieg a długie zdania i kwiecisty styl byłyby w przypadku tej powieści nie na miejscu, bo to właśnie prostota czyni tę historię wzruszającą i zapadającą w pamięć.

Moja ocena: 5/6

autor: Markus Zusak
tytuł: Złodziejka książek
tytuł oryginału: The Book Thief 
tłumaczenie: Hanna Baltyn - Karpińska
wydawca: Nasza Księgarnia
liczba stron: 496

Emile Zola - Nana

Emile Zola - Nana


To moja druga lektura w ramach wyzwania czytelniczego "Słynne kurtyzany" na forum wizaz.pl i jakże odmienna od "Damy kameliowej"! Inna epoka (literacka), inny sposób przedstawiania świata, inna bohaterka...

Na początku męczyłam się z czytaniem, ciężko było mi zrozumieć o co chodzi - cały czas jakieś nudne i nic nie wnoszące rozmowy paryskiego półświatka, kilkanaście bohaterów, mnóstwo nazwisk... Nie mogłam się w tym połapać. Dopiero kiedy Zola zaczął po kolei opisywać kochanków Nany i jej relacje z nimi zaczęłam ich rozróżniać. Załapałam o co chodzi, kto jest kim i było już z górki. :)

Akcja rozpoczyna się w teatrze Varietes, gdzie Nana - młodziutka, niespełna 18-letnia prostytutka - gra główną rolę wcielając się w postać Wenus. Nie ma za grosz talentu aktorskiego ani wokalnego ale zdobywa rozgłos i przede wszystkim serca wielu mężczyzn, bo w finałowej scenie występuje zupełnie nago. Mężczyźni są nią zafascynowani do tego stopnia, że aby być jej kochankami gotowi są dosłownie na wszystko - zrujnowanie majątku, rozbicie rodziny a nawet własną śmierć. Na dalszych kartach powieści Zola kreśli w iście naturalistyczny sposób sylwetkę paryskiej modliszki i jej ofiar, odsłaniając powoli przed czytelnikiem jej symboliczne znaczenie.

"Dama kameliowa" podobała mi się trochę bardziej (choć nie wiem, czy można porównywać ze sobą tak skrajnie różne postaci). Wydaje mi się, że z psychologicznego punktu widzenia można było więcej powiedzieć o jej charakterze a w przypadku Nany miałam problem, bo nie bardzo wiedziałam, z której strony ją ugryźć. Niby jest ona główną bohaterką, ale miałam wrażenie, że Zola więcej pisał o mężczyznach ją pożądających niż o niej samej. Nana była taka... "bezosobowa". Jednak dopiero później zorientowałam się czemu miał służyć brak pogłębionej psychologii postaci. Przecież właśnie o to chodziło w naturaliźmie! Nie zapominajmy, że Zola był jednym z jego najważniejszych teoretyków. Zgodnie z założeniami tego prądu literackiego chciał ukazać w swej powieści życie marginesu społecznego, ludzi zdeterminowanych przez środowisko i prawa natury (czyli wszelkie czynniki biologiczne, seksualne) a półświatek kurtyzan idealnie się do tego nadawał. To przede wszystkim dlatego "Nana" jest powieścią tak odmienną w swym charakterze od "Damy kameliowej". Małgorzata Gautier jest elegancka, czysta (jeśli można się tak wyrazić o kurtyzanie ;-)), delikatna, krucha, obraca się wśród trochę lepszego towarzystwa niż Nana, no a przynajmniej mniej zepsutego a i celem samego Dumasa nie było naturalistyczne przedstawienie upadku moralnego paryskiego półświatka tylko opisanie pewnej historii miłosnej. Zola natomiast to literacki rzemieślnik, który dokładnie analizuje opisywane przez siebie środowisko. Nana jest całkowitym przeciwieństwem delikatnej Małgorzaty Gautier, jest ordynarna, brudna, cielesna aż do przesady i stanowi tym samym uosobienie męskich fantazji, żądz i popędów. Im bardziej gardzi mężczyznami, im bardziej ich odpycha, im bardziej ich upokarza, tym bardziej oni jej pożądają. Jest potworem, który pożera swe ofiary, personifikacją natury i cielesności, bohaterką symboliczną na przykładzie której Zola ukazał wpływ czynników biologicznych i środowiskowych na los człowieka, jego zezwierzęcenie i w końcu moralny upadek.

Nana miała być wyrazem politycznych i społecznych poglądów autora; symbolizować niższe warswy społeczne, gdzie brud cielesny i duchowy jest na porządku dziennym. Bardzo dobitnie przedstawia to Zola za pomocą dziennikarza Fauchery'ego, który w jednym ze swych artykułów porównuje Nanę do złotej muchy - pozornie pięknej a przenoszącej zarazę i zniszczenie. Drugie metaforyczne znaczenie Nany czyni ją uosobieniem ówczesnej Francji jako państwa moralnego upadku, bez perspektyw na zwycięstwo. Znamienna jest finałowa scena powieści, w której główna bohaterka umiera w hotelu na ospę a pod oknami jej apartamentu tłumy wyległych na ulice paryżan krzyczą: "Na Berlin!", pewni swego zwycięstwa w zbliżającej się wojnie z Prusami (mniemam, że chodzi tu o konflikt francusko-pruski w latach 1870-71). Tymczasem Francja wojnę przegrała, Napoleon III dostał się do niewoli a kiedy w styczniu 1871r. Prusacy zdobyli Paryż, dokonał się we Francji przewrót i proklamowano republikę. II Cesarstwo straciło życie, tak jak i Nana.

Mimo początkowych trudności z czytaniem tej powieści jak i występujących tu i ówdzie nudnych dłużyzn, nie żałuję czasu jej poświęconego. Nie porwała mnie ale na pewno poszerzyła moją wiedzę na temat środowiska paryskich kurtyzan w XIXw. (jak i niższych warstw społecznych w Paryżu w ogóle) oraz naturalizmu w literaturze.

Moja ocena: 3,5/6

autor: Emile Zola
tytuł: Nana
tytuł oryginału: Nana
tłumaczenie: Zofia Karczewska-Markiewicz

wydawca: Państwowy Instytut wydawniczy 
liczba stron: 352

Literacki Nobel dla Herty Müller!

Literacki Nobel dla Herty Müller!

Jejku, jak się cieszę!!!! Literacka nagroda Nobla przypadła w tym roku niemieckiej autorce rumuńskiego pochodzenia - Hercie Müller!!! Jako zagorzałą germanofilkę niezmiernie mnie ta wiadomość cieszy, choć muszę przyznać bez bicia, że jeszcze nie miałam okazji przeczytać żadnej z jej książek.

Jakoś nie wierzyłam, że nagrodę otrzyma obstawiany przez bukmacherów Amos Oz (choć nic do niego nie mam) i wierzcie mi albo nie ale dzisiaj od samego rana chodziła mi po głowie myśl, że fajnie by było, gdyby Akademia Szwedzka wyróżniła pisarza niemieckiego pochodzenia a mniej więcej pół godziny przed ogłoszeniem wyników pomyślałam, że nagroda może trafić w ręce kobiety ... Ale żadnych nazwisk nie obstawiałam. :)

Oglądałam w internecie na żywo ogłoszenie wyników i trochę się zdenerwowałam kiedy pan, który wyszedł do dziennikarzy zaczął mówić po szwedzku, bo nie zrozumiałam kompletnie nic, nawet nazwiska laureata. Po angielsku zrozumiałam, że nagroda wędruje do Niemca, ale nazwiska nadal nie wyłapałam ;-) Dopiero ogłoszenie po niemiecku przyniosło pełny obraz sytuacji i taaaaką radość!!!



Aha, zapomniałam dodać, że ostatnia książka Herty Müller "Atemschaukel" znajduje się na shortliście najważniejszej niemieckiej nagrody literackiej Der Deutsche Buchpreis, której zwycięzca zostanie ogłoszony w najbliższy poniedziałek 12.10. Trzymam kciuki :)

Zabawa w kreatywność

Już jakiś czas temu Dededan zaprosiła mnie do poniższej zabawy, więc (z mocnym opóźnieniem) odpowiadam na pytania:

Co by było...

1. Gdyby ceny baryłek ropy i wody pitnej były identyczne?


To zależy. Gdyby ropa była tania jak woda doszłoby z pewnością do katastrofy ekologicznej, bo kierowcy bez opamiętania kupowaliby benzynę do swoich aut i zanieczyszczali spalinami środowisko. Gorzej jeśli cena wody miałaby podskoczyć do ceny baryłki ropy, bo wtedy mogłoby się okazać, że nie każdego stać na wodę. Wtedy pewnie jakieś grube szychy i tajne organizacje przejęłyby kontrolę nad udostępnianiem wody pitnej i wykorzystywały ludzi w biednych zakątkach świata do niewolniczej pracy za wodę (przypomniał mi się pewien wątek z "Quantum Of Solace" ;))

2. Gdyby zwierzęta były inteligentniejsze od ludzi?

Niektóre podobno są, np. takie delfiny. Pewnie przejęłyby naszą rolę a my bylibyśmy ich "zwierzątkami". Jest nawet taka książka "I Bóg stworzył delfina czyli potrawka z człowieków", która (chyba - bo nie czytałam) porusza ten problem.

3. Gdyby ludzie nie potrzebowali snu?

Zaharowaliby się na śmierć? Myślę, że pojawiłyby się problemy ze zdrowiem, bo organizm ludzki jest tak skonstruowany, by poprzez sen regenerować siły a nie bardzo wiem, jak inaczej byśmy odpoczywali. To znaczy wyobrazić sobie to mogę ale wątpię czy każdy korzystałby odpowiednio z tego odpoczynku (np. pięciogodzinnego, bezczynnego leżenia). Większość i tak uznałaby, że w życiu jest za mało czasu na bezczynne siedzenie i przepracowałaby się.

4. Gdyby ludzie nosili swoje domy na plecach, niczym żółwie?

Nie wiem, jak inni ale ja nareszcie miałabym wszystko pod ręką ;) Choć przy mojej skoliozie i dużej wadzie wzroku (przez którą zabroniono mi dźwigać) mogłoby się to źle skończyć ;)

5. Gdyby ludzie musieli spędzać co trzeci rok poza krajem swojego urodzenia?

Pomijając problemy uczniów i studentów wynikające z odmiennych programów nauczania w różnych państwach, myślę że ludzie nauczyliby się tolerancji dla obcych kultur, wierzeń, zwyczajów. Fajnie byłoby też mieć przyjaciół i znajomych we wszystkich zakątkach świata. :)


Nie będę typować kolejnych osób, aby wzięły udział w zabawie, zresztą już chyba wszyscy na te pytania odpowiedzieli. A kto tego nie zrobił a ma ochotę, to proszę bardzo :)
Stosikaaaami... jesień się zaczyna... ;-)

Stosikaaaami... jesień się zaczyna... ;-)

Uwielbiam jesień. Długie spacery w ostatnie ciepłe dni, feerię barw jaką możemy obserwować na drzewach, szelest suchych liści pod podeszwami. Wczesne wieczory, deszcz za oknem, ciepło domu, cichy kącik do czytania z obowiązkowym kocykiem i kubkiem aromatycznej herbaty. A będzie co czytać, bo jesienne zapowiedzi wydawnicze przedstawiają się wyjątkowo interesująco a i stosy, w jakie zaopatrzyłam się ostatnio, kuszą nieziemsko ciekawymi tytułami. Pierwszy z nich przedstawiam poniżej :)


Większość nabyłam na wyprzedaży w Muzie (i nawet problemy z kurierem nie były w stanie przyćmić radości z jaką otwierałam paczkę :))

"Tańcz, tańcz, tańcz" Murakamiego czytałam w zeszłym roku i urzekła mnie oniryczna atmosfera tej powieści oraz to, w jaki sposób autor opisuje samotność, a że w innych powieściach tego pisarza również można odnaleźć ten klimat, bez wahania wzięłam inne tytuły i ... chyba będę zbierać wszystkie do kolekcji :)

"Cztery życia wierzby" Shan Sa, "Peonia" Pearl S. Buck i "Bracia" Da Chen'a są kontynuacją mojego zainteresowania literaturą azjatycką. Druga pozycja będzie wspaniale nadawać się do Projektu Nobliści a o trzeciej czytałam wyłącznie bardzo pochlebne, pełne zachwytu recenzje, więc moja ciekawość sięgnęła zenitu.

I nareszcie mam "Cień wiatru", tak wychwalany na blogach :) Intuicyjnie czuję, że swoim klimatem powieść idealnie wpisze się w chłodne jesienne wieczory.

O "Eve Green" słyszałam wiele dobrego jeszcze zanim powieść ukazała się u nas a i polscy czytelnicy (a raczej czytelniczki) wpadają w zachwyt po jej przeczytaniu, co widać na literackich blogach, więc tym bardziej się cieszę, że wreszcie ją mam!

"Paulę" Isabel Allende już czytałam, ale że wielbię tę autorkę całym sercem, nie mogłam przegapić kupna jednej z jej książek do kolekcji po atrakcyjnej cenie.

"Homo Faber" to wynik mojego zainteresowania literaturą niemieckojęzyczną a "Szklany zamek" Jeanette Walls bardzo chciałam przeczytać od kiedy parę lat temu usłyszałam pierwsze zdanie z tej powieści w niemieckim programie o książkach "Lesen!" (z którego dowiedziałam się również o "Eve Green").

A powieść "Mimo wszystko" Moniki Sawickiej jest dowodem na to, że czasami książki przychodzą do nas w najbardziej niespodziewanym miejscu. Dostałam ją ... w pracy. Po kolejnej przeprowadzce (druga w ciągu 3 tygodni! Mam nadzieję, że mojego szefa przestanie wreszcie swędzić d.... i będzie to ostateczne miejsce, w którym będzie nasze biuro) nasza pani księgowa znalazła ją podczas rozpakowywania pudeł wśród różnych katalogów technicznych. A że nikt nie chciał się przyznać, kto jest jej właścicielem, książkę przygarnęłam ja :)

Drugi stosik, już mniej imponujący, przedstawia moje łupy podczas poniedziałkowej wizyty w bibliotece.


"Targowisko próżności" męczę od ... kwietnia :((( Nie należę do osób, które porzucają książkę nie przeczytawszy jej do końca. Trochę mnie to czasem denerwuje, bo chętnie rzuciłabym w kąt to nudne, opasłe tomisko ale wiem, że potem będzie mnie to męczyć. Więc czytam dalej. W autobusie.

"Zapisane na ciele" Jeanette Winterson czytałam w 2008 roku i uznałam ją za jedną z trzech najlepszych powieści z jakimi zetknęłam się w ubiegłym roku. Wypożyczyłam po raz drugi bo chcę ją zrecenzować na blogu (a więc muszę sobie odświeżyć treść i emocje towarzyszące lekturze) oraz zachęcić Was do sięgnięcia po prozę Winterson, bo naprawdę warto! Niestety na blogach jakoś o niej cicho.

"Doktora Faustusa" zaczęłam zimą i przerwałam. Nie dlatego, że nudna. Ja wielbię Tomasza Manna ale należy on do pisarzy, których mogę czytać tylko w okresie jesienno-zimowym, więc musiał poczekać aż znowu wpadnę w odpowiedni nastrój ;-)

"Dlaczego kochamy kobiety" wzięłam po przeczytaniu recenzji Chihiro. Nigdy nie miałam do czynienia z tym autorem i podejrzewam, że jeszcze długo omijałabym go wzrokiem na bibliotecznych półkach, gdyż Rumunia nigdy nie należała do kręgu moich literackich zainteresowań. Ale skoro ktoś uważa jego "Nostalgię" za dzieło wybitne, to chyba warto się zainteresować .... :)

"Miasto Śniących Książek" - raz, bo to literatura niemiecka, dwa, bo podobno świetne, a trzy, bo autorem jest ten sam pan od małego Arschlocha Wernera (ktoś kojarzy ten komiks? ;-) na dodatek baardzo młody wiekiem.

A na koniec przeurocza fotka mojego kolegi Tygrysa, z którym byłam dziś na zakupach i napotkaliśmy taką oto zwierzynę, która po pogłaskaniu kiwała głową i merdała ogonem ;-))


Po kontakcie z naturą ;-) zostałam zaproszona na pyszną gorącą czekoladę i rogalika z równie smacznym nadzieniem. Czekolada była gęsta i naprawdę przepyszna - miałam wrażenie, że piję rozpuszczoną prawdziwą czekoladę! Jak stygła, to nieznacznie gęstniała i przyjemnie rozpływała się w ustach wprowadzając mnie w nieopisany błogostan. I tylko ze względu na savoir vivre siłą woli powstrzymałam się od wylizania filiżanki ;-) Rozwodniony płyn pseudoczekoladowy, który robimy sobie w domu zalewając ciemny proszek wrzątkiem może się schować!Tak mnie ta czekolada odurzyła, że opuszczając centrum handlowe zapomniałam zajrzeć do Expansa i rozeznać się czy mieli nową dostawę książek :)) To był bardzo udany pierwszy dzień jesieni. Sezon na czytanie książek z kocykiem, termoforkiem i herbatką pod ręką uważam za otwarty!!!

Izabela Szolc - Cichy zabójca

Izabela Szolc - Cichy zabójca


Nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem fanką kryminałów. Ot, czasem najdzie mnie ochota na książkę z dreszczykiem, gdzie jakość stylistyczna ma dla mnie mniejsze znaczenie od ciekawej, trzymającej w napięciu fabuły. Z tego też powodu sięgnęłam po "kryminał" (tak, piszę to w cudzysłowie, bo jak na mój gust to ta niewielka objętościowo powiastka z prawdziwym kryminałem ma niewiele wspólnego) Izabeli Szolc, który miał mi uprzyjemnić nudne godziny w pracy ;-)

No i mam z tą książką problem, bo to ani kryminał ani przyjemny czasoumilacz. To znaczy nie chcę powiedzieć, że jest to jedna z tych powieści, których przeczytanie to droga przez męki, bo czyta się ją szybko i sprawnie, ale jest ... hm ... jakby to ująć ... nudna?

Ale od początku. Bohaterką powieści (a raczej powiastki) jest komisarz Anna Hwierut - samotna matka wychowująca dorastającego syna, warszawska policjantka usiłująca rozwikłać zagadkowe morderstwa i zniknięcia nastolatków. Akcja powieści jest mocno osadzona we współczesnych polskich realiach, pani komisarz słucha Kasi Nosowskiej, jeździ fiatem uno, w dyskotekach słychać dźwięki disco polo, w telewizji lecą "Kryminalni", w internecie jest szał na naszą-klasę, komisariat policji przypomina odrapaną budę ze starym linoleum na podłodze a zeznania spisywane są na maszynie do pisania. Mnie się ta ewidentnie szara, bezbarwna rzeczywistość nie podobała. Może za bardzo przyzwyczajona jestem do nowoczesnych "narzędzi pracy" policji z tzw. "wielkiego świata"? ;-)

Akcja nie obfituje w szalone zwroty akcji, ba nawet nie trzyma w napięciu. Jest za to trochę chaotyczna, jak gdyby autorka sama nie wiedziała ani na czym ma się skupić ani jak sprawnie poprowadzić śledztwo. Zaczyna się od wizyty Anny Hwierut w celi schwytanego niedawno zabójcy własnej żony, który upozorował wypadek aby zgarnąć ubezpieczenie po zmarłej i któremu nasza pani komisarz wyraźnie się podoba (marne nawiązanie do "Milczenia owiec"). Kiedy już poznamy motywy tego zabójstwa (a następuje to baaaardzo szybko), pojawia się ni stąd ni zowąd nowa sprawa (chłopak, który uciekł z domu plus znalezione na brzegu jeziora zwłoki mężczyzny) a kiedy pani Hwierut upora się z nią w ciągu kilku krótkich rozdziałów (w których pojawia się poboczny problem - prostytucja), powraca na nowo odświeżony wątek zabójcy swej żony, który właśnie uciekł z więzienia. A żeby nie było za nudno dodać do tego należy problemy osobiste pani komisarz (łącznie z seksualną frustracją kobiety samotnej) oraz wspomnienia z czasów młodości tudzież początków pracy w policji.

Problem w tym, że JEST nudno. Nie ma tutaj jednej skomplikowanej sprawy, której rozwiązanie zajęłoby pół powieści; jest multum małych spraw i spraweczek, których rozwiązanie autorka podaje nam po kilku króciutkich rozdziałach na tacy. Ciekawość jak się to wszystko skończy niby jest, ale w żadnym razie nie może się ona równać z tą gorączkową chęcią poznania prawdy teraz i natychmiast, która każe zarwać noc i czytać do momentu, dopóki nie dowiemy się kto zabił. Tutaj czegoś takiego nie ma. Jest tylko szara polska rzeczywistość i parę nieszczęśliwych i sfrustrowanych ludzi z mocno skopaną psychiką. Brak tu emocji, napięcia, ciekawości.

Jeżeli ktoś szuka dobrego kryminału, to odradzam. Chyba, że ktoś chce poczytać o pracy polskiej policji.

Moja ocena: 2/6

autor: Izabela Szolc
tytuł: Cichy zabójca
wydawca: Nowy Świat
liczba stron: 208

"We mgle, błądząc samotna, szukam śmierci swojej" - o twórczości Maschy Kaleko

(W tym miejscu znajdował się wpis o Maschy Kaleko wraz z kilkoma jej wierszami. Zgłosiła się do mnie osoba reprezentująca spadkobierców poetki z prośbą o usunięcie utworów ze strony, gdyż niestety okazało się, że wszystkie utwory Kaleko są chronione prawem autorskim i nie można ich bez pozwolenia publikować w internecie. Z wielkim żalem wykasowałam je więc z tego wpisu, ale mam nadzieję, że i bez wierszy potencjalny czytelnik, który trafi na ten wpis będzie na tyle zaciekawiony, że postanowi przyjrzeć się bliżej twórczości tej wspaniałej poetki.)

Chciałabym dzisiaj pokrótce nakreślić sylwetkę jednej z moich ukochanych poetek niemieckojęzycznych - Maschy Kaleko. Natknęłam się na jej twórczość zupełnie przypadkiem, dwa lata temu szukając czegoś w internecie znalazłam przypadkiem jej wiersz "Weil du nicht da bist" (Bo cię tu nie ma), który tak mnie poruszył, że zapragnęłam poznać cały dorobek literacki tej autorki. Będzie to wpis raczej dla osób znających język niemiecki, gdyż nie spotkałam się do tej pory z tłumaczeniem jej wierszy na polski.

Mascha Kale ko przyszła na świat 07.czerwca 1907r. w miejscowości Schidlow (dzisiejszy Chrzanów) w Cesarstwie austro-węgierskiem jako Golda Malka Aufen. Była nieślubnym dzieckiem matki żydowskiego pochodzenia i ojca Rosjanina. Już w dzieciństwie ugruntowało się tak widoczne w jej późniejszej twórczości poczucie straty i zagubienia wynikające z braku przynależności do konkretnego kraju. Często ukrywała swe galicyjskie pochodzenie, na które społeczeństwa Europy Zachodniej patrzyły krzywym okiem. W wieku 7 lat w obawie przed pogromami po wybuchu I wojny światowej była zmuszona uciekać wraz z matką najpierw do Frankfurtu nad Menem, a potem do Marburga. Ojca internowano jako "rosyjskiego obywatela", Mascha prawie w ogóle nie miała z nim potem kontaktu.

Dopiero po zakończeniu wojny Mascha znalazła miejsce, do którego czuła, że przynależy - był nim Berlin, gdzie przyszła poetka spędziła swoje lata szkolne i studenckie i gdzie poznała swojego przyszłego męża, Saula Kaleko. Przynależała do artystycznej bohemy lat 20- tych i 30-tych - to tutaj, w okresie "złotych lat dwudziestych" powstała literacka kawiarnia "Das romanische Cafe", gdzie ówcześni malarze, aktorzy i pisarze, a w tym i Mascha, spędzali wolny czas na inspirujących dyskusjach i marzeniach o lepszym świecie. W 1929r w piśmie "Der Querschnitt" ukazują się jej pierwsze wiersze, opisujące w radośnie-melancholijnym tonie życie zwykłych ludzi i atmosferę Berlina a w styczniu 193 3r., kiedy złowrogie sygnały dotyczące sytuacji społeczno-politycznej kraju stawały się coraz wyraźniejsze, ukazał się drukiem pierwszy tom wierszy poetki "Das lyrische Stenogrammheft", bardzo entuzjastycznie przyjęty przez czytelników. Na fali sukcesu ukazuje się drugi tom wierszy Kaleko pt. "Kleines Lesebuch für Große". Jednak 08. sierpnia 1935r. Mascha Kaleko została wykluczona z Izby Literatury Rzeszy i otrzymała zakaz wykonywania zawodu.

W 1938r. podjęła trudną decyzję o emigracji. W tym samym roku miał miejsce także zwrot w jej prywatnym życiu - po 10 latach małżeństwa rozwiodła się z filologiem Saulem Kaleko i poślubiwszy muzyka Chemjo Vinavera wyemigrował a razem z nim i ich synem do Nowego Jorku. Życie w Ameryce nie było łatwe, Vinaver, który komponował chasydzką muzykę synagogową i dawał koncerty, nie znał języka angielskiego, więc pomoc Maschy była mu w codziennym życiu nieodzowna. Poetka tworzyła również na emigracji . Jej wiersze są odzwierciedleniem osobistych przeżyć i tęsknoty za utraconym krajem ojczystym. Wszystkie napisane w tym okresie ukazały się w wydanym w Cambridge w 1945r. tomie "Verse für Zeitgenossen". Nie przyniósł jej on jednak finansowego zastrzyku, który trzyosobowa rodzina tak bardzo potrzebowała.

Po raz pierwszy Mascha Kaleko odwiedza ponownie swoją ojczyznę w 1956r, kiedy to wydawnictwo Rohwolt wydało na nowo jej debiutancki tomik wierszy i zorganizowało cykl wykładów z autorką w Niemczech. Pełne sale wykładowe były wystarczając ym dowodem, że nie zapomniano o artystce przez te wszystkie lata. Poetka udziela wywiadów w radiu, gazety drukują jej wiersze. Jednak Kaleko czuje się obco w swojej ojczyźnie, to nie jest już ten sam kraj, który opuściła 18 lat temu. Trzy lata później berlińska Akademia Sztuki chciała uhonorować poetkę nagrodą im. Theodora Fontane opiewającą na 4 tys. marek jednak autorka odrzuciła swoją kandydaturę argumentując, że nie może przyjąć nagrody z rąk byłego SS Manna, którym okazał się być jeden z członków jury - Hans Egon Holthusen.

W tym samym roku Kaleko przeprowadza się na prośbę męża do Izraela. Powrót do "kraju przodków" okazuje się pułapką samotności i wyobcowania. Mascha czuje się tam obco, prawie nie zna języka, jej twórczość nie jest tam tak znana jak w Niemczech. Raz do roku wyjeżdża do Niemiec aby podtrzymać kontakt z przyjaciółmi i wydawcami oraz wygłosić serię wykładów.

Największa tragedia w życiu poetki ma miejsce w 1968r, kiedy nagle umiera jej 31-letni syn Steven, wschodząca gwiazda Broadway'u . Jego śmierć jest jednocześnie początkiem duchowej śmierci jego matki. Gdy pięć lat później wskutek długoletniej choroby umiera Chemjo Vinaver autorka prawie w ogóle nie opuszcza już mieszkania. Wiersze, które wtedy powstały są pełne żalu i bólu po stracie bliskich. Samotność na którą została skazana pozbawiona mężowskiej ochrony i miłości kobieta, przerosła jej siły. Iskierka nadziei pojawia się w 1974r. podczas wizyty w Berlinie, ukochanym mieście z lat młodości, w którym poetka daje cykl wykładów i postanawia wynająć małe mieszkanie.

Planów tych nie udaje jej się jednak zrealizować. Umiera 21. stycznia 1975r. w Zurychu, mieście przestankowym w drodze powrotnej do Izraela.

Cytat dnia

"Nie możemy żyć wyłącznie dla siebie. Tysiąc nici łączy nas z innymi ludźmi. I wzdłuż tych nici biegną nasze działania, których skutki tą samą drogą do nas wracają."

Herman Melville

Alexander Dumas - Dama kameliowa

Alexander Dumas - Dama kameliowa

To moje drugie spotkanie z tą powieścią. Przeczytałam ją ponownie na wyzwanie czytelnicze na forum wizaz.pl, aby przypomnieć sobie fabułę. Mój pierwszy kontakt z historią Małgorzaty i Armanda nastąpił trzy lata temu w formie wizualnej - przypadkiem trafiłam na ekranizację w reżyserii Jerzego Antczaka (i tę bardzo polecam, jest niezwykle wierna fabule książkowej, choć film jest moim zdaniem ciut lepszy, na samym końcu zawsze płaczę podczas gdy lektura nie działa aż tak na moje emocje). I oczywiście zapragnęłam zapoznać się z literackim pierwowzorem, co nastąpiło parę tygodni później. A jeszcze później obejrzałam operę na motywach powieści Dumasa - "Traviatę", która do tej pory jest jedną z moich ulubionych.

Nie jest to wybitne dzieło, raczej typowy dla XIX wieku romans pełen ckliwości, wyznań i łez . Głębszej psychologii się tam dopatrywać nie należy, choć historia zawiera jednak pewne uniwersalne prawdy o ludziach, które mimo upływu lat i postępu cywilizacyjnego ludzkości nie straciły na aktualności. Osobiście uważam "Damę kameliową" za jedną z piękniejszych historii miłosnych XIX wieku.

Czytając powieść po raz pierwszy skupiałam się głównie na perypetiach miłosnych Małgorzaty i Armanda. Teraz, za drugim razem zwracałam baczniejszą uwagę na opisy życia kurtyzan w Paryżu XIXw. - w końcu o to chodzi w wyzwaniu czytelniczym. Ze światem kurtyzan mamy tutaj do czynienia pośrednio, gdyż autor skupił się głównie na wątku miłosnym, ale uważny czytelnik wyłapie z tekstu tu i ówdzie pewne fakty związane z życiem kurtyzan w ówczesnych czasach. Małgorzata jest – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – luksusową kurtyzaną, otacza się bogatymi mężczyznami, mogącymi zaspokoić jej wydumane zachcianki, to nie jest ot taka prostytutka, którą każdy może mieć.
Jeżeli chodzi o podejście społeczeństwa do takich kobiet trochę zdziwiło mnie jedno: za życia Małgorzata była podziwiana z daleka, podejrzewam, że nie tylko przez mężczyzn, pewnie zatrzymywała na sobie również spojrzenia kobiet. Nikt nie protestuje, kiedy ją widzi w teatrze czy operze, nikt nie opluwa na ulicy. Po jej śmierci do jej domu schodzą się ciekawskie panny chcące dowiedzieć się, jak wygląda dom kurtyzany od wewnątrz. A jak przychodzi do pochówku, to nagle są protesty, że ludzie nie zgodzą się aby obok ich zmarłych krewnych leżała prostytutka. Żywa im nie przeszkadza a umarła tak?

Bardzo nieprzychylnie jest przedstawione środowisko, w którym obraca się Małgorzata. To w dużej mierze bezduszne hieny żerujące na popularności i bogactwie bohaterki, przyjaciele tylko z nazwy, którzy są przy niej tylko wtedy, kiedy jej się powodzi a w trudnych chwilach opuszczają schorowaną i cierpiącą Małgorzatę, bo już w żaden sposób nie mogą jej wykorzystać do własnych potrzeb. Małgorzata doskonale zdaje sobie z tego sprawę i sama w pewnym momencie porusza ten temat, obnażając przed czytelnikiem prawdziwe oblicze swoich "przyjaciół":

"Wszystkim, którzy się kręcą wokół takich dziewcząt jak ja, zależy szczególnie na tym, żeby śledzić ich najbłahsze słowa, wyciągać konsekwencje z ich najmniej ważnych uczynków. Nie mamy oczywiście przyjaciół. Mamy samolubnych kochanków, którzy trwonią swój majątek nie dla nas, jak twierdzą ale dla zaspokojenia swej próżności.
Dla tych ludzi musimy być wesołe, kiedy oni są w dobrym humorze, zdrowe, kiedy oni chcą ucztować po nocy, sceptyczne tak jak oni. [...]
Nie należymy do siebie. Nie jesteśmy już istotami ludzkimi, lecz rzeczami. Jesteśmy pierwsze jeśli chodzi o ich miłość własną, ostatnie, jeśli chodzi o prawo do ich szacunku. Mamy przyjaciółki [...] w rodzaju Prudencji, ongiś kurtyzany, które ciągle jeszcze gustują w rozrzutności mimo że wiek już im na to nie pozwala. [...] Ich przyjaźń jest często niewolnicza, nigdy bezinteresowna. Nigdy nie udzielą nam rady, która nie dawałaby im zysku. Malo je obchodzi to, ze mamy dziesięciu kochanków więcej, byleby one mogły zyskać na tym suknie albo bransoletkę, byleby mogły od czasu do czasu przejechać się naszym powozem i bywać w naszej loży.[...] Nie oddają nam nigdy najdrobniejszej usługi, nie wyciągając od nas w zamian dwa razy tyle, ile jest warta."

Dlatego od razu wyczuła uczciwe zamiary Armanda wobec niej, choć nie omieszkała ostrzec go, co tak naprawdę znaczy być kurtyzaną i że taką osobę nie należy od razu obdarzać wyidealizowanym uczuciem, bo ma ono małe szanse na spełnienie. Bo podejście zakochanego w niej do szaleństwa Armanda, który mimo ostrzeżeń znajomych chciał widzieć w Małgorzacie nieskazitelną damę, było wprawdzie bardzo szlachetne ale mało realistyczne.

To piękna opowieść przede wszystkim o sile miłości i wielkim poświęceniu, trochę staroświecka ale jakże wspaniała lektura na smutne i zimne wieczory.

Nie dowiedziałam się z tej powieści niczego odkrywczego na temat życia kurtyzan,ale jeszcze kilka powieści na ten temat przede mną, więc może się to zmieni? Przede mną "Nana" Emila Zoli.

Moja ocena: 4,5/6

autor:Alexander Dumas syn
tytuł: Dama kameliowa
tytuł oryginału: Le Dame Aux Camelias
tłumaczenie: Stanisław Brucz

wydawca: Libros 
liczba stron: 223
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger