Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Na małym ekranie: Elementary (2012 - 2018)

Na małym ekranie: Elementary (2012 - 2018)



Rozpoczynam dzisiaj nową serie na blogu dotyczącą seriali, które lubię i polecam. Na pierwszy ogień idzie jeden z moich najukochańszych seriali o jednym z najsłynniejszych detektywów na świecie.

Oglądać „Elementary” zaczęliśmy z Lubym zupełnym przypadkiem. Podczas urlopu w górach zastanawialiśmy się któregoś wieczora, co by tu obejrzeć przed snem i wtedy Luby powiedział, że ma na pendrivie jakiś serial ściągnięty kiedyś dla koleżanki z pracy, która jest fanką „Elementary”. Obejrzeliśmy pierwszy odcinek i wpadliśmy po uszy. A przynajmniej ja wpadłam, bo nie chciałam już oglądać niczego innego.

„Elementary” to bardzo współczesne spojrzenie na historię Sherlocka Holmesa (świetny w tej roli Johnny Lee Miller). Akcja dzieje się obecnie w Nowym Jorku, gdzie Sherlock Holmes, po terapii odwykowej od narkotyków zatrudnia byłą lekarkę Joan Watson (Lucy Liu) w charakterze osoby pilnującej, aby nie powrócił do nałogu. Z czasem zaczyna uczyć ją fachu detektywa i razem nawiązują współpracę z nowojorską policją pomagając im rozwiązywać zagadki kryminalne.

Co mnie tak zachwyca? Właściwie wszystko. Uwielbiam wysoki poziom zagadek, które ma do rozwikłania duet detektywów. Uwielbiam historie z życia prywatnego tej dwójki oraz ich przyjaciół, które ciągną się w tle przez wszystkie sezony. Uwielbiam grę z konwencją i oryginalne pomysły na przedstawienie znanych wątków z opowiadań Arthura Conan Doyla (np. Watson jest tu kobietą, podobnie zresztą Moriarty).

Poza tym uważam, że to serial z najlepszą czołówką ever! Uwielbiam i muzykę i obraz, przez całe pięć sezonów patrzyłam na nią jak zahipnotyzowana!


Dzięki temu serialowi polubiłam Lucy Liu, za którą wcześniej jakoś nie przepadałam. Poza tym jako kobiecie sprawia mi ogromną przyjemność patrzenie na stroje granej przez nią postaci. Jestem wielką fanką stylu Joan Watson, czasem patrząc na nią mam skojarzenia z Wendy z bloga Wendy’s Lookbook (ale to chyba przede wszystkim przez typ urody obu pań).

Nie wszystkie sezony są tak samo interesujące i choć poziom zagadek do rozwikłania cały czas utrzymuje wysoki poziom, to czasem wątki prywatno-poboczne nieco kuleją. Najsłabszy według mnie był sezon piąty z wątkiem Shinwella rozpracowującego swój były gang narkotykowy. Mam nadzieję, że w sezonie szóstym scenarzyści wrócą do formy, zwłaszcza, że zapowiedziany w ostatnim odcinku motyw siostry Sherlocka zapowiada się bardzo obiecująco.

Do chwili obecnej ukazało się pięć sezonów, w przygotowaniu jest szósty. Czekam na niego z wielką niecierpliwością!
Podsumowanie lipca i sierpnia

Podsumowanie lipca i sierpnia



Okres wakacyjny zakończyłam wprawdzie skromnie jeśli chodzi o ilość przeczytanych pozycji ale były to książki (w zdecydowanej większości) na tyle dobre, że z całą pewnością trafią do pierwszej dziesiątki najlepszych książek tego roku. 

Przeczytane w lipcu i sierpniu:

1. Elżbieta Jackiewiczowa "Tancerze"
2. Anna Bikont, Joanna Szczęsna "Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej"
3. Gangaji "Diament w twojej kieszeni"
4. Anna Ciesielska "Filozofia zdrowia"
5. Maja Lidia Kossakowska "Bramy Światłości. Tom 1"

Recenzja tej ostatniej już wkrótce.


W tym roku oglądamy z Lubym bardzo mało filmów, królują zdecydowanie seriale. Ostatnimi czasy żaden tytuł nie przyciąga nas na tyle mocno, byśmy zapragnęli czym prędzej go obejrzeć. Jednym z filmów, który przyciągnął moją uwagę była chwalona animacja "Czerwony żółw" (reż. Michael Dudok de Wit) - refleksyjna przypowieść o rozbitku na bezludnej wyspie. Pod względem wizualnym nie są to moje klimaty, skromna i surowa kreska de Wita nie robi na mnie wrażenia ale doceniam warstwę merytoryczną tej produkcji oraz płynące z niej przesłanie, czytelne dla ludzi bez względu na wiek i kulturę, w której się wychował. Przez całe 80 minut nie pada ani jedno słowo, co także czyni ten film zrozumiałym dla każdego. A czym jest tytułowy czerwony żółw? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam - czy jest to uosobienie Boga, odwiecznego porządku natury a może ludzkiego geniuszu?
Bardzo rozczarowała mnie za to "Okja" (reż. Joon-ho Bong), która okazała się być filmem mocno przerysowanym w swoim absurdzie. Rozumiem, co chcieli przekazać twórcy ale ironiczno-prześmiewcza konwencja, jaką wybrali okazała się być szkodliwa dla całości. Nie zapałałam sympatią do żadnego z bohaterów, nawet tych pozytywnych. Najbardziej irytowała mnie azjatycka dziewczynka - opiekunka Okji, która zachowywała się kompletnie bezrefleksyjnie jak trzyletnie dziecko, któremu zabrano zabawkę i teraz ono musi krzyczeć i kopać wszystko dookoła, żeby okazać swoje niezadowolenie. Według mnie - nie wyszło. 
Podsumowanie maja i czerwca

Podsumowanie maja i czerwca


Już zapewne zdążyliście się domyślić, że cisza na blogu spowodowana jest brakiem czasu - ale tylko na pisanie bo czytać staram się zawsze i wszędzie. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy udało mi się skończyć tylko dwie książki, mam zaczętych kilka innych. Na urlopie też nie było kiedy czytać - wiem, wiem, większość książkoholików kiwa teraz ze zdziwieniem głową. Jak to? Przecież urlop jest właśnie czasem największego nadrabiania czytelniczych zaległości! Otóż nie u mnie. Urlop spędzam aktywnie - chodzę po górach. Wychodzimy z kwatery raniutko by wrócić do niej dopiero wieczorem, zmęczenie jest często tak duże, że sił starcza już tylko na prysznic i ewentualnie jeden odcinek serialu lub film.
Ale muszę przyznać, że marzy mi się choć kilka dni wolnych,  które będę mogła spędzić po prostu w domu z książką w ręku. Tęsknię do takiego wypoczynku.

W maju przeczytałam cztery książki i wysłuchałam jednego audiobooka:
1. Adina Grigore "Szczęśliwa skóra"
2. Kathy Page "Paradise and elsewhere"
3. Robert Seethaler "Ein ganzes Leben / Całe życie"
4. Marie Kondo "Tokimeki. Magia sprzątania w praktyce"
5. David Allen "Getting Things Done czyli sztuka bezstresowej efektywności" 

To bardzo dobry wynik jak na mnie!
W czerwcu natomiast skończyłam tylko dwie książki - jedną przed urlopem, drugą po. Recenzji nie zdążyłam jeszcze napisać, pojawią się one w lipcu.

1. Cassandra Clare "Miasto Kości"
2. Eustachy Rylski "Po śniadaniu"


Pod względem filmowym maj zakończyłam z wynikiem zerowym, za to w czerwcu na urlopie obejrzałam trzy filmy. Jeden okazał się totalnym gniotem, dwa były mocno średnie.
Nie jestem jakąś szczególną fanką komiksowych bohaterów (wyjątkiem jest Batman!), oglądam te filmy dla czystej rozrywki ale chwalony przez recenzentów "Logan: Wolverine" (reż. James Mangold) wynudził mnie strasznie. Tak, starość byłych superbohaterów jest bardzo ludzka: trudna, bolesna i upierdliwa. I niestety nudna. "Wielki Mur" (reż. Yimou Zhang) też nie zrobił na mnie większego wrażenia ale dostarczył na tyle dość przyzwoitej akcji, że nie musiałam przysypiać. Totalnym gniotem okazał się natomiast film "X-Men: Apocalypse" (reż. Bryan Mangold) i jest to pierwszy w tym roku kandydat do miana gniota roku. Jest to film tak głupi, że musiałam go sobie podzielić na dwa seanse, nie szło tego obejrzeć za jednym posiedzeniem. Bzdurna fabuła, dialogi rodem z meksykańskiej telenoweli i akcent polski wywołujący gest zwany facepalmem. Nie, nie, nie. NIE. 
Podsumowanie marca i kwietnia

Podsumowanie marca i kwietnia


Nawet nie zdążyłam się zorientować kiedy minęły dwa miesiące!
Od połowy marca żyłam bardzo intensywnie, niemal codziennie ten sam schemat: praca, szkolenia, padnięcie ledwo żywa do łóżka. Nie czytałam praktycznie nic, nie było na to czasu. Wieczorami pozwalałam sobie jedynie na odcinek "Doktora House'a" a przed snem nauka....

No właśnie - poniżej sprawca całego zamieszania, mój codzienny towarzysz w komunikacji miejskiej i w łóżku przed snem. Książka, której intensywne wałkowanie uniemożliwiło mi czytanie czegokolwiek innego. Rany, już zapomniałam jak to jest zakuwać do egzaminu!
Podjęcie wyzwania jakim jest zrobienie prawa jazdy to dla mnie ogromny wysiłek psychiczny. Przez wiele lat uważałam, że się do tego nie nadaję, bałam się wsiąść za kierownicę. Wymagało to ode mnie sporej ilości pracy nad sobą, pokonania wielu uprzedzeń i lęków wewnętrznych ale opłaciło się - dzisiaj mogę powiedzieć, że lubię jeździć samochodem a na dodatek  jest to dla mnie czynność w pewnym sensie relaksująca.

Na razie zdałam egzaminy wewnętrzne, przede mną egzaminy państwowe, więc pewnie zastój na blogu jeszcze trochę potrwa. Ale odczuwam już bardzo silne czytelnicze ssanie, tak się stęskniłam za czymś normalnym do czytania!



Z powodów wymienionych powyżej lista lektur za ubiegłe dwa miesiące będzie bardzo mizerna, ale nie mam wyrzutów sumienia. Po prostu miałam inne priorytety i trzeba było dostosować do nich tryb życia.

W marcu przeczytałam tylko jedną książkę:
1. Maria S. Cummins "Tajemnica Gerdy"

Udało mi się także przeczytać pięć opowiadań zamieszczonych w Nowej Fantastyce nr 3/2017. Poniżej lista tytułów od najlepszego do najsłabszego:
Marcin Jamiołkowski "Hispaniola"
Ray Bradbury, Gary Gianni (ilustracje) "Ekspres Nefertiti-Tut. Historia w scenopisie"
Rich Larson "Lód"
Łukasz Malinowski "Wiewiórka"
Hubert Fryc "Sieroty"

Na marginesie muszę wspomnieć, że był to wyjątkowo kiepski numer jeśli chodzi o jakość opowiadań. Żadne mnie tak naprawdę nie porwało a dwa ostatnie z zestawienia wymęczyły tak, że ledwo byłam w stanie je skończyć. 

W kwietniu nie przeczytałam nic, nawet opowiadań w NF. 


Pod względem filmowym marzec i kwiecień były równie skromne. W marcu obejrzałam trzy filmy, w kwietniu tylko jeden ale w sumie wszystkie mi się podobały.
Najsłabiej z całej czwórki wypadł "Assasin's Creed" (reż. Justin Kurzel) - uważam, że to taki film do obejrzenia jak nie ma się nic innego do roboty. Nie porywa ale chciałam go obejrzeć ze względu na plakat (ten asasyn szykujący się do skoku! Ach, jest w tym coś seksownego! 😉)
O "Pięknej i Bestii" (reż. Bill Condon) napisałam cały post, więc nie będę się powtarzać. Mój film roku! Bardzo spodobała mi się także animacja "Vaiana: Skarb oceanu" (reż. Ron Clements, John Musker). Wpadające w ucho piosenki (cały czas podrygiwałam na kanapie a niektóre melodie do tej pory chodzą mi po głowie), przezabawny kogucik, egzotyczna sceneria i wplecione w fabułę polinezyjskie wierzenia sprawiły, że pysznie się bawiłam przez prawie dwie godziny. Nie wiem tylko czemu polski tytuł to "Vaiana", nawet nie wiem, co to słowo oznacza i nie kojarzę, by pojawiło się w filmie. Nie można było po prostu zostawić "Moany"? Na koniec kwietnia obejrzałam japońską animację "Your Name (Kimi no na wa)" w reżyserii Makoto Shinkai (to ten od "5 centymetrów na sekundę"). Coś pięknego! Niesamowite obrazy i piękna historia. Bardzo polecam!
Piękna i Bestia (2017) - wrażenia po seansie

Piękna i Bestia (2017) - wrażenia po seansie


Poszłam do kina pod wpływem impulsu. Opowieść o Pięknej i Bestii nigdy nie należała do moich ulubionych baśni, nigdy nawet nie obejrzałam animowanej wersji z 1991r. ale tyle było szumu w Internetach na temat ekranizacji AD 2017, że postanowiłam nie czekać aż film pojawi się na DVD tylko obejrzeć go na dużym ekranie. I to w dzień premiery.

Moje serce chyba wiedziało, co robi szepcząc mi, że warto ten film obejrzeć, bo wychodząc z sali kinowej wiedziałam już że oto obejrzałam mój osobisty film roku a na dodatek zyskałam drugi (obok „Upiora w operze”) ukochany musical.

No właśnie, musical. To było pierwsze wielkie zaskoczenie wieczoru, bo spodziewałam się zwykłego filmu (nie czytałam wcześniej żadnych recenzji ani informacji na jego temat). Drugim zaskoczeniem była moja reakcja na to, co dzieje się na ekranie. Już nie pamiętam kiedy ostatnio film wzbudził we mnie tyle emocji.

Pełen zachwyt – tak mogłabym podsumować moją opinię po zakończonym seansie. Obłędna, bajeczna scenografia (zimowy krajobraz parku wokół zamku! 💖) w połączeniu z raz chwytającymi za serce, innym razem porywającymi do tańca piosenkami, oraz przepiękną historią miłosną poruszyły bardzo czułą strunę w mojej duszy. Siedziałam w fotelu oczarowana tym co widzę i słyszę i chciałam aby film nie miał końca. Przy niektórych piosenkach bardzo trudno było mi usiedzieć spokojnie na czterech literach, nogi same rwały się do tańca, ciało ogarniała fala podrygów i kosztowało mnie sporo wysiłku, aby pozwolić jedynie głowie na rytmiczne kołysanie, choć i tu starałam się robić to delikatnie, aby ludzie siedzący obok mnie nie wzięli mnie za nawiedzoną wariatkę. Podobnie sprawa się miała w przypadku wzruszających melodii, choć tu nie udało mi się tak dobrze kontrolować ciała ogarniętego drgawkami od płaczu, na co wskazywało czułe głaskanie mnie po ramieniu przez Lubego siedzącego obok, który zapewne poczuł jak się cała trzęsę z emocji.

Twórcy zadbali także o sporą dawkę humoru – moim absolutnym faworytem jest szczekający podnóżek Fru-Fru. 😁

Na końcu nie byłam już w stanie kontrolować ciała ogarniętego drgawkami od spazmatycznego szlochu. Aż mi było wstyd wobec ludzi siedzących dookoła (niewielu ale zawsze).

Uwag krytycznych nie mam żadnych, nie przyczepię się nawet do wyboru Emmy Watson do roli Belli. I choć osobiście uważam, że nawet Bestia jest ładniejsza od niej to w końcu de gustibus non est disputandum a poza tym aktorka nadrabia naprawdę ładnym, miło brzmiącym głosem.

Z wielką przykrością przeczytałam za to kilka recenzji po seansie, w których skupiano się na wywlekaniu jakiejś poprawności politycznej, obecności czarnoskórych aktorów w filmie czy wątkach homoseksualnych. Ja oglądałam ten film przede wszystkim sercem a poza tym dla mnie Le Fou był osobą zapatrzoną w Gastona, pragnącą być taki jak on i nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógł być w nim zakochany. Może ja po prostu nie widzę wszystkiego tylko w czarno-białych barwach.

Oglądałam wersję 3D w oryginale z napisami.

Myślę, że „Piękna i Bestia” będzie teraz taką moją małą obsesją. Już planuję ściągnąć z domu rodzinnego ozdobny zegar i kandelabr wykonane przez mojego tatę odlewnika a także zakupić imbryk z filiżanką, miotełkę do kurzu oraz mały stołeczek by mieć też swoje 'żyjące' sprzęty i meble. Tak, chyba jednak jestem wariatką.😜

Podsumowanie lutego

Podsumowanie lutego


Pod względem czytelniczym luty wypadł skromnie w porównaniu do stycznia, ale to chwilowy zastój. Przyszły miesiąc znów obrodzi w nowe wspaniałe lektury, już teraz mogę Wam to obiecać.  Zaczęłam czytać m.in. jedno opasłe tomiszcze, które spodziewałam się skończyć jeszcze w lutym ale lektura okazała się tak świetna, że wcale nie mam ochoty tak szybko się z nią pożegnać. Recenzja pojawi się więc dopiero w marcu a ja zdradzę Wam tylko, że będzie to pierwsza kandydatka do miana książki roku a jej autorka to moje wielkie tegoroczne odkrycie literackie!

Przeczytane w lutym:
1. Banana Yoshimoto "Tsugumi" 5/6
2. Anna Mularczyk-Meyer "Minimalizm po polsku" 5/6

Przeczytałam także pięć opowiadań zamieszczonych w Nowej Fantastyce nr 2/2017. Poniżej lista tytułów od najlepszego do najsłabszego:
Szymon Stoczek "Wyrównanie"
Seanan McGuire "Córki Posejdona"
Magdalena Kucenty "Czwarta wiadomość"
Michał Smyk "Ballada o Kwiatuszku"
Ian McDonald "Botanica veneris: trzynaście wycinanek wykonanych przez Idę, hrabinę Rathangan"

Na marginesie wspomnę tylko, że szalenie zaciekawił mnie świat przedstawiony w opowiadaniu "Wyrównanie" należący do gatunku określonego przez redaktora NF jako clockwork-punk. Proszę o więcej takich opowiadań!

Luty był za to miesiącem obfitym w obejrzane filmy a było ich aż siedem! Najsłabiej wypadły produkcje nastawione na młodszych widzów czyli "Bociany" (reż. Nicholas Stoller, Doug Sweetland) i "Księga Dżunglii" (reż. Jon Favreau). Pierwszy był dla mnie mało zabawny i miał potwornie głupią i irytującą główną bohaterkę zaś drugi po prostu nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Historia chłopca wychowanego w dżungli nigdy mnie nie pociągała, stąd też do tej pory nie sięgnęłam także po książkę. Bardzo podobał mi się za to Benedict Cumberbatch jako "Doktor Strange" (reż. Scott Derrickson), choć spotkałam się z opinią, że wykreowany przez niego bohater jest antypatyczny i odpychający. Być może za bardzo przyzwyczaiłam się do pyszałkowatego Sherlocka Holmesa w jego wykonaniu, bo zapalałam do pana doktora sympatią już od pierwszej sceny. "Fantastyczne zwierzęta i gdzie je znaleźć", po których wiele sobie obiecywałam okazały się z kolei zupełnie przeciętnym filmem. 



Dwa obejrzane w tym miesiącu dramaty okazały się bardzo dobrymi i zapadającymi w pamięć produkcjami. Początkowo nie byłam przekonana do "Mr. Church'a" (reż. Bruce Beresford) ale ostatecznie nie żałuję, że dałam się namówić na seans. Piękny film o przyjaźni, na dodatek oparty na prawdziwej historii. No i chyba pierwszy raz w życiu miałam okazję podziwiać Eddiego Murphy'ego nie w komediowej roli. Pięknie o rodzącej się przyjaźni oraz o pokonywaniu własnych uprzedzeń opowiada nieco starszy film "Gran Torino" (reż. Clint Eastwood). I choć przez większość czasu uśmiech nie schodzi nam z twarzy, to końcówka jest bardzo gorzka. Film zdecydowanie zmuszający do myślenia, nie pozostawiający widza obojętnym wobec wydarzeń na ekranie.
Najlepszym filmem okazał się jednak "Nowy początek" (reż. Denis Villeneuve) nakręcony na podstawie opowiadania Teda Chianga. To jeden z tych rzadko spotykanych filmów science-fiction, które nie są nastawione na oszałamiające efekty specjalne a skupiają się na chęci przekazania widzowi pewnych prawd, zmuszając go do myślenia, wyciągania wniosków. Zakończenie zaskakujące - przez cały film nie byłam w stanie domyślić się, do czego to wszystko zmierza. Zdecydowanie chcę przeczytać opowiadanie, na którego podstawie nakręcono ten film.

Mistrzowie nie umierają - "Nine - Dziewięć"

Mistrzowie nie umierają - "Nine - Dziewięć"


Miałam na tym blogu pisać tylko o książkach i wydarzeniach związanych z literaturą, ale jestem świeżo po obejrzeniu filmu "Nine - Dziewięć", który wywołał we mnie lawinę emocji i chciałabym się z Wami podzielić moimi wrażeniami.

Jeżeli jeszcze go nie widzieliście, bo uważacie, że z filmu z obsadą z samych gwiazd i gwiazdek Hollywoodu o ponętnych ciałkach niekoniecznie musi wyniknąć coś dobrego (a już na pewno nic głębokiego) a fakt, że twórcy filmu inspirowali się słynnym "Osiem i pół" Federica Felliniego, jednego z najwybitniejszych reżyserów wszech czasów skłania Was ku opinii, że na pewno wyjdzie z tego wielki gniot, to jesteście w błędzie.
Ostatni raz tak bardzo dałam się porwać emocjom oglądając "Upiora w operze" w reż. Joela Schumachera. Jestem osobą mocno reagującą na muzykę połączoną z odpowiednim obrazem, ale niestety rzadko kiedy coś oddziałuje na mnie tak silnie, bo albo muzyka nie taka albo obraz mi nie pasuje. W przypadku "Nine" chłonęłam nie tylko dźwięki i obrazy ale przede wszystkim opowiedzianą w nim historię Guido - włoskiego reżysera (w tej roli bardzo, bardzo dobry Daniel Day-Lewis), który popadł w niemoc twórczą i nie potrafi stworzyć nowego, oczekiwanego przez wszystkich filmu. I podobnie jak jego imiennik w arcydziele Felliniego, otaczają go kobiety jego życia - matka, przyjaciółka, kochanka, muza, żona... A całość prowadzi do wielkiego finału (z bardzo symboliczną i bardzo wzruszającą ostatnią sceną) - manifestacji nie tyle triumfu życia co wielkości człowieka.

Myślę, że wielbiciele filmów Felliniego będą i tą produkcją zachwyceni i nie stwierdzą z niesmakiem, że to profanacja arcydzieł mistrza. Ja wyraźnie czułam tam ducha nieżyjącego włoskiego reżysera i jestem zdania, że Rob Marshall kręcąc "Nine" inspirował się nie tylko "Osiem i pół" ale całą twórczością Felliniego i chciał poprzez swój obraz oddać hołd wielkiemu człowiekowi kina. Ale nie tylko jemu - bo "Nine" to też wielki hymn na cześć kobiet, kobiet wcielających się w życiu w różne role - wyrozumiałej matki, ognistej kochanki, wiernej żony, eterycznej muzy czy służącej dobrą radą przyjaciółki. Kobiet, bez których mężczyzna byłby nikim.

Jest to film wywołujący skrajne emocje - od śmiechu i radosnej euforii po zadumę i wzruszenie. Większość aktorów mówi po angielsku z mocnym włoskim akcentem, co sprawiało, że z mojej twarzy nie znikał ironiczny uśmieszek - mój szef jest Włochem, więc znam dobrze zarówno akcent jak i tą pokręconą włoską mentalność ;-). Zresztą zamierzam mu ten film polecić, bo zawiera receptę na wszystkie jego problemy - "lie for Italia!" (co mój szef zresztą już od dawna praktykuje... ;-))
Natomiast niezwykle wzruszają sceny ze zmarłą matką Guida (w tej roli Sophia Loren), w szczególności scena, w której Guido załamuje się i na wpół zgięty płacze i mówi do matki (której postać wyobraża sobie przed sobą), że już nie wie co ma robić.

Bardzo ale to bardzo podobało mi się idealne dopasowanie piosenek i tła/obrazu/choreografii do charakteru i roli poszczególnych kobiet. Żona Luisa (Marion Cotillard) śpiewa dramatyczny utwór o niekochanej, zdradzanej żonie, która kiedyś miała głowę pełną marzeń a teraz zgorzkniała czekając na wiecznie nieobecnego i zajętego własnymi myślami męża. Kochanka Carla (Penelope Cruz) prezentuje się w mocno erotycznym utworze skierowanym do obiektu swej miłości, muza Claudia (Nicole Kidman) wyśpiewuje Guido swe smutne wyznanie w jakże symbolicznej scenie przy fontannie (kto oglądał "La dolce vita" wie o co chodzi), prostytutka Saraghina (Fergie) kusi nas w ognistym utworze na wzór cygański, dziennikarka Vogue'a Stephanie (Kate Hudson) porywa w radosnej piosence o Guido i cinema italiano (cały czas chodzi mi ten utwór po głowie) wyśpiewanej jak przystało na pracownicę działu mody na wybiegu dla modelek a przyjaciółka Liliane (Judy Dench) pokazuje w zabawnej rewiowej piosence, że warto zawsze czerpać radość z życia i poprzez swą pracę uszczęśliwiać innych. Muzyka jest naprawdę świetna. Akurat traf chciał, że po wyjściu z kina skierowałam swe kroki do Empiku, by coś tam zakupić a podchodząc już do kasy zauważyłam na blacie wśród innych produktów z oferty specjalnej soundtrack z "Nine"! Nie mogłam nie kupić!

Zachęcam Was do wybrania się do kin. Naprawdę warto.


tytuł: Nine - Dziewięć
reżyseria: Rob Marshall
scenariusz: Anthony Minghella, Michael Tolkin
gatunek: Dramat, Musical
produkcja: USA, Włochy
premiera: 22 stycznia 2010 (Polska), 3 grudnia 2009 (świat) 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger