Pokazywanie postów oznaczonych etykietą młodzieżowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą młodzieżowa. Pokaż wszystkie posty
Marissa Meyer - Cinder (Saga Księżycowa #1) audiobook

Marissa Meyer - Cinder (Saga Księżycowa #1) audiobook


Cinder, mieszkanka Nowego Pekinu, jest cyborgiem a tym samym obywatelem drugiej kategorii. Na co dzień pracuje jako mechanik, naprawiając m.in. roboty należące do ludzi. Jej przeszłość to tajemnica, nawet Cinder nie wie, czy całe życie była cyborgiem, czy może stała się nim w wyniku wypadku. Gdy w mieście wybucha epidemia śmiercionośnego wirusa, macocha obwinia Cinder za chorobę przyrodniej siostry i oddaje pasierbicę za pieniądze do placówki medycznej wykonującej eksperymenty na ludziach w celu wynalezienia antidotum. Tam okazuje się, że Cinder jest odporna na wirusa... A kiedy jej los splątuje się z życiem przystojnego i uwielbianego przez wszystkich księcia Kaia, Cinder nagle wpada w sam środek międzygalaktycznych intryg i poznaje prawdę o swoim pochodzeniu.... 

Oj, oj, oj, oj, cóż to był za smaczny kąsek! Jak ja mogłam tak długo zwlekać z przeczytaniem tej książki! Choć muszę przyznać, że "tło" do czytania (a właściwie słuchania) miałam wprost idealne, bo zaczęłam słuchać audiobooka w interpretacji Doroty Segdy tuż po wybuchu epidemii koronawirusa w Wuhan 😁

Marissa Meyer powoli toruje sobie drogę do zostania jedną z moich ulubionych pisarek fantasy. Szalenie podoba mi się jej pomysłowość, to ile potrafi wydobyć z oklepanej baśni i zrobić z niej nową opowieść.

Cinder może niekoniecznie będzie moją ulubioną bohaterką serii (a jej ukochany książę Kai już na pewno nie - co za niezdecydowana i bierna mimoza!), czekam z niecierpliwością aż będę miała możliwość sięgnięcia po kolejne tomy serii, zwłaszcza "Scarlett" - Czerwony Kapturek był w dzieciństwie moją ulubioną bajką 😀

Moja ocena: 5/6

autor: Marissa Meyer
tytuł: Cinder. Saga Księżycowa tom 1 
czyta: Dorota Segda

czas trwania: 12h 13min 

wydawca: Egmont Sp. z o.o.



  
Nicola Yoon - Słońce też jest gwiazdą

Nicola Yoon - Słońce też jest gwiazdą


Moje modły zostały chyba wysłuchane i wreszcie trafiłam na młodzieżówkę, która nie tylko bardzo mi się podobała ale którą chętnie polecałabym wszystkim dookoła! Naprawdę nie mam się do czego przyczepić!

Natasha Kingsley pochodzi z Jamajki, ale od ósmego roku życia mieszka w Nowym Jorku. Jej rodzina przebywa w USA nielegalnie, co przez lata wymagało od wszystkich jej członków nie lada umiejętności, by prawda nie wyszła na jaw. Niestety jedno feralne wydarzenie sprawia, że Urząd Migracyjny dowiaduje się o nielegalnych obywatelach i wydaje nakaz deportacji. Natasha jest zrozpaczona i wściekła na ojca, bo to przez niego muszą wrócić na Karaiby. Dziewczyna nie wyobraża sobie życia w innym kraju, przecież tu ma szkołę, przyjaciół, plany na studia...
Ostatniego dnia swojego pobytu w Stanach poznaje Daniela, Amerykanina koreańskiego pochodzenia. Natasha i Daniel są jak ogień i woda, jedno marzy o romantycznej miłości, drugie hołduje nauce i twardym faktom. Czy można zakochać się w ciągu kilku godzin? Daniel próbuje udowodnić to Natashy, ale nie wie nic o tym, że dziewczyna, w której się zakochał za kilka godzin na zawsze opuści Stany Zjednoczone...

Po pierwsze - nareszcie młodzi INTELIGENTNI ludzie, z prawdziwymi pasjami, czytanie o ich perypetiach było dla mnie prawdziwą przyjemnością. To nie są głupiutkie nastolatki, które omdlewają na widok ukochanej osoby i skrycie marzą o romantycznym pocałunku. Wreszcie ludzie z krwi i kości, z problemami, z zainteresowaniami, żywi, ludzcy, prawdziwi! Mam tak bardzo dość głupiutkich opowiastek dla młodzieży, że jak trafiam na książkę tak inteligentną, to mam ochotę skakać z radości i polecać ją każdemu młodemu człowiekowi do przeczytania!

Po drugie - problemy przedstawione w tej książce to nie są "wielkie problemy" młodzieży typu: czy ja mu się podobam? co robić żeby zwrócił na mnie uwagę? czy zechce mnie pocałować? tylko naprawdę życiowe sprawy, które autorka opisuje bardzo serio. Mamy tu problem emigracji, wychowywania się w dwóch różnych kulturach, problem tożsamości narodowej (czyli w sumie kwestie podchodzące pod moje zainteresowania, także w literaturze). Zresztą, jest to tematyka bliska autorce - Nicola Yoon jest jamajskiego pochodzenia i ma męża... Koreańczyka 😉

Po trzecie - nauka wpleciona w fabułę. Głównie fizyka kwantowa ale dla mnie to tak interesujący temat, że czytałam z wypiekami na twarzy! Idea wieloświatów - wierzę w nią całym sercem!

I po czwarte - nie ma tu zbyt dużo lukru i słodkości, nie ma rzygających tęczą jednorożców, jest.... życie. We wszystkich przejawach. I za to wielkie niech będą dzięki autorce.

I zakończenie. Może i bez happy endu ale dające nadzieję. Jak samo życie.

Polecam bardzo!

Moja ocena: 5/6

autor: Nicola Yoon
tytuł: Słońce też jest gwiazdą

tytuł oryginału: The Sun is also a star 
tłumaczenie: Donata Olejnik
wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie
liczba stron: 336


Kerstin Gier - Czerwień rubinu (Trylogia Czasu #1) audiobook

Kerstin Gier - Czerwień rubinu (Trylogia Czasu #1) audiobook


Czasami zastanawiam się, po co ja w ogóle sięgam po te młodzieżówki (czy też literaturę young adult jak to się teraz określa...), skoro dobrą opinię mam o jednej na sto...

Ogólnie rzecz biorąc to nie była aż taka zła powieść. Bez bólu odpalałam audiobooka podczas sprzątania, aby coś tam brzęczało w słuchawkach i umilało mi wykonywanie czynności, za którymi niespecjalnie przepadam. Znalazły się jednak kwestie, które nie do końca mi odpowiadały (choć nie wszystkie z winy autorki czy książki samej w sobie). Ale może najpierw kilka słów na temat fabuły.

Gwendolyn Sheperd ma 16 lat, żyje we współczesnym Londynie i jest typową nastolatką z typowymi dla tego okresu problemami. Członkowie jej rodziny nie poświęcają jej zbyt dużo uwagi skupiając się na jej kuzynce Charlottcie, która ponoć urodziła się z genem umożliwiającym podróże w czasie i teraz bierze udział w najróżniejszych szkoleniach mających na celu ułatwienie jej przemieszczania się po różnych epokach. Pewnego dnia okazuje się jednak, że to Gwen posiada ów gen i niespodziewanie przenosi się kilka razy o sto lat wstecz. Od tej chwili trzeba działać szybko i wtajemniczyć Gwen w "sprawy rodzinne" - okazuje się, że istnieje całe tajne bractwo kontrolujące  podróże w czasie a jednym z jego członków jest przystojny Gideon de Villiers. Ta dwójka będzie musiała wypełnić niebezpieczną misję w XVIII wieku a przy okazji nawiąże kontakt z Lucy i Paulem - jedynymi poza Gwen i Gideonem żyjącymi podróżnikami, którzy wiele lat temu uciekli w przeszłość razem z chronografem (wehikułem czasu)...

To nie jest tak do końca zła powieść. Zawiera jeden z moich ulubionych motywów literackich czyli podróżne w czasie, które przedstawione są całkiem ok. Podoba mi się idea bractwa i linii dwunastu podróżników (6 kobiet i 6 mężczyzn), z których do każdego przypisany jest jeden etap w procesie alchemii, jeden kamień szlachetny, jedno zwierzę i jeden dźwięk.

Mój podstawowy problem wiąże się z główna bohaterką. Słuchałam audiobooka czytanego przez panią Małgorzatę Lewińską i niestety zauważyłam, że nie do końca odpowiada mi jej sposób interpretacji bohaterki. Gwendolyn jawi mi się jako osoba antypatyczna, opryskliwa i naprawdę trudna do polubienia. Początkowo myślałam, że to może wina jej wieku - w końcu nastolatki z racji burzy hormonów i zwykłego braku doświadczenia w życiu zachowują się dziwnie, niedojrzale, nie bardzo orientują się, co się dookoła nich dzieje. Całkiem niedawno słuchałam jednak innego audiobooka (też młodzieżówki) również czytanego przez panią Lewińską i niestety odczucia co do głównej postaci miałam te same. Czyli winę zrzucam w tym przypadku na karb lektorki, która swoją interpretacją, modulacją głosu sprawia, że czytanych przez nią bohaterów zwyczajnie nie da się polubić.

Jest jednak jedna cecha Gwen, której nie mogę zdzierżyć i nie ma to nic wspólnego z lektorką. Otóż według mnie Gwendolyn jest po prostu głupia. Ja naprawdę starałam się obarczyć za to winą lektorkę ale im dalej w powieść, im dalej brnęliśmy w fabułę i nowe wątki, tym iloraz inteligencji panny Gwen zmniejszał się w moich oczach. Ja rozumiem, że jak się ma 16 lat, to może nie jest się orłem w każdej dziedzinie, ale JAKĄŚ PODSTAWOWĄ WIEDZĘ o świecie powinno się mieć. Gwendolyn tymczasem mogłaby bez problemu wystąpić w programie "Matura to Bzdura" a nawet być gwiazdą odcinka... Scen z jej udziałem, w których wychodziła na jaw ta niewiedza słuchałam z zażenowaniem.

Zapewne sięgnę po kolejne części, bo jestem ciekawa jak dalej potoczą się losy Gwen i kilku innych bohaterów. Jeśli chodzi o odbiorców, to nie jestem targetem tej serii, bliżej mi do 40-stki niż do 20-stki i zapewne stąd bierze się moja krytyka. Mam swoje lata, więcej doświadczenia życiowego i może po prostu denerwuje mnie sposób bycia osoby nastoletniej, która z racji wieku zachowuje się tak a nie inaczej.

Jednak za każdym razem, gdy bohaterka serii młodzieżowej okazuje się głupiutka i raczej pusta, nachodzi mnie taka myśl, jak bardzo zmieniły się czasy i młodzież przez ostatnie 20 lat. Kiedy ja byłam dzieckiem a potem nastolatką nigdy nie lubiłam przebywać w towarzystwie osób młodszych ode mnie, wydawały mi się po prostu głupsze i nie za bardzo miałam z nimi o czym rozmawiać. Nawet jako dziecko wolałam towarzystwo dorosłych. Siedziałam sobie cichutko, wcale nie musiałam brać udziału w dyskusji (zwłaszcza, że dorośli rozmawiali często na tematy, o których miałam raczej nikłe pojęcie) ale ważne było dla mnie przysłuchiwanie się ich opiniom, czerpanie inspiracji, to właśnie wtedy pojawiła się w moim umyśle myśl: chciałabym kiedyś wiedzieć tyle o świecie aby móc dyskutować na wszelakie tematy. I tak samo było z książkami - szukałam wśród bohaterów osób inteligentnych, umiejących sobie radzić w życiu, takich które mogłyby być dla mnie inspiracją, wzorem do naśladowania. W większości współczesnych książek dla młodzieży ja tych wzorów nie widzę. Czy współcześni nijacy bohaterowie książek young adult są odzwierciedleniem nijakiej współczesnej młodzieży? Młodzieży, której nie chce się myśleć, bo przecież smartfon czy komputer zrobi to za nich?

Na podstawie trylogii powstały trzy filmy, które być może kiedyś obejrzę...
Na youtube można znaleźć audiobooki czytane w oryginale. Może powinnam się skusić i wysłuchać ich zamiast polskich w interpretacji pani Lewińskiej, skoro już wiem, że ta lektorka mi nie odpowiada?

Moja ocena: 3/5

autor: Kerstin Gier 
tytuł: Czerwień rubinu
tytuł oryginału: Rubinrot

tłumaczenie: Agata Janiszewska
wydawca: Egmont Polska
 
długość: 08h 18min 18sek
czyta: Małgorzata Lewińska



Lucy Maud Montgomery - Kilmeny ze starego sadu

Lucy Maud Montgomery - Kilmeny ze starego sadu


Powrót po niemal dwudziestu latach do jednej z ulubionych (w moich nastoletnich latach) powieści kanadyjskiej pisarki.

Trochę się bałam. W wieku 15 lat ma się zupełnie inne wyobrażenia na temat romantycznej miłości, co innego wzrusza i wywołuje szybsze bicie serca. Obawiałam się, że schowana wiele lat temu na dnie serca opinia o "pięknej historii miłosnej" zderzy się brutalnie z wizją dojrzałej kobiety, że będzie ckliwie, naiwnie i kiczowato.

I teraz wstyd mi przed samą sobą, że straciłam wiarę w pióro i talent Lucy Maud Montgomery! Nadal po tych 20-stu latach uważam, że to piękna i ciekawa historia a tajemnica rodziny głównej bohaterki trzyma w napięciu jak dobry kryminał!

Zdziwiona byłam tylko ułomnością Kilmeny - nie wiem czemu ale zapamiętałam ją jako niewidomą.

Powrót do twórczości autorki "Ani z Zielonego Wzgórza" sprawia mi mnóstwo frajdy, już nie mogę się doczekać kolejnych tomów!

Moja ocena: 5/6

autor: Lucy Maud Montgomery
tytuł: Kilmeny ze Starego Sadu

tytuł oryginału: Kilmeny of the Orchard
tłumaczenie: Ewa Fiszer
wydawca: Wydawnictwo Literackie
liczba stron: 128
Lucy Maud Montgomery - Ania z Avonlea

Lucy Maud Montgomery - Ania z Avonlea


Nowy rok czytelniczy rozpoczynam od zrobienia pierwszego kroku w stronę realizacji jednego z moich postanowień czyli przeczytania wszystkich książek Lucy Maud Montgomery. Od ostatniej lektury powieści kanadyjskiej pisarki minęły dwa lata, najwyższa więc pora na kontynuację.

Za czasów dzieciństwa kilka razy czytałam „Anię z Zielonego Wzgórza” (choć nigdy w całości), po kolejne tomy serii jednak nigdy nie sięgnęłam. Uwielbiana na całym świecie rudowłosa sierota nigdy nie należała do grona moich ulubionych bohaterek literackich (uwielbiałam za to Emilkę). Teraz, będąc grubo po trzydziestce, nadrabiam zaległości w klasyce literatury dziecięco-młodzieżowej.

Rękopis „Ani z Avonlea” trafił do wydawnictwa już w listopadzie 1908r (dla przypomnienia: „Ania z Zielonego Wzgórza” ukazała się w czerwcu tego samego roku) ale aby nie stwarzać konkurencji dla pierwszego tomu, który nadal był absolutnym bestsellerem, zdecydowano, że kontynuacja losów Ani ukaże się drukiem dopiero we wrześniu 1909r.

Montgomery nie wierzyła, że książka może odnieść sukces. W lipcu 1909r tak pisała w liście do swojego kuzyna Murraya Macneilla: „Druga książka o Ani ukaże się we wrześniu (…). Nie będzie tak rozchwytywana jak pierwsza. Nie napisałam jej z własnej inicjatywy, powstała na zamówienie wydawcy. Nie wierzę, by książki pisane na zamówienie miały w sobie choć odrobinę świeżości.” [1]

W moim odczuciu autorka miała odrobinę racji. Czytając drugi tom przygód Ani nie mogłam pozbyć się wrażenia, że czytam zlepek wymyślonych naprędce historyjek z życia mieszkańców Avonlea. Brakowało mi lepiej przemyślanego pomysłu na fabułę, jakiegoś motywu przewodniego, spajającego wydarzenia w jedną całość. Autorka skacze z tematu na temat, czytamy trochę o pracy Ani w lokalnej szkole i przygodach związanych z niesfornymi uczniami, trochę o działalności Klubu Miłośników Avonlea, trochę o miłosnych perypetiach sąsiadów czy wychowaniu przygarniętych przez Marylę bliźniąt. Swoją drogą Tadzio jest w moich oczach potwornie irytującym i głupim dzieckiem, bardzo uprzykrzał mi lekturę i trafił do grona najbardziej nielubianych przeze mnie postaci. Poza tym jego sposób wysławiania się wydał mi się mało wiarygodny, mówi zdecydowanie jak dorosły człowiek a nie pięcio- czy sześcioletnie dziecko.

Z przykrością stwierdzam także, że Ania Shirley nadal nie zaskarbiła sobie na tyle mojej sympatii aby trafić do grona ulubionych bohaterek literackich. Wprawdzie jest już o wiele mniej gadatliwa, rozkojarzona i roztrzepana, nabrała ogłady i wydoroślała, jednak nadal żywię wobec niej bardzo ambiwalentne uczucia. Doceniam wyobraźnię, wrażliwość na piękno przyrody oraz umiejętność dostrzegania pozytywnych stron w życiu ale nadal denerwuje mnie ta jej mocno romantyczna strona. Może po prostu się starzeję😉



Jak się okazuje Lucy Maud Montgomery także nie przepadała za stworzoną przez siebie postacią. Tak pisała o niej w jednym z listów: „(…) jestem tak zmęczona tą bohaterką, iż nie potrafię dostrzec w niej i w samej książce niczego dobrego.” [2] Maud miała cichą nadzieję, że powieść nie spotka się z tak dobrym przyjęciem jak tom pierwszy, bo przerażała ją myśl o konieczności dalszego wymyślania przygód „tej wstrętnej Ani” [3].

Całe szczęście ja postanowiłam poznawać dorobek Montgomery według dat powstawania/ukazywania się utworów, więc przez jakiś czas będę mogła odpocząć nieco od Ani. Jestem wielce ciekawa jak po latach odbiorę „Kilmeny ze starego sadu”, przy której niegdyś głośno wzdychałam 😊.

Moja ocena: 4/6


[1] Mollie Gillen, Maud z Wyspy Księcia Edwarda, Wydawnictwo Literackie, str. 169

[2] ibidem, str. 166

[3] ibidem, str. 167

autor: Lucy Maud Montgomery
tytuł: Ania z Avonlea

tytuł oryginału: Anne of Avonlea
tłumaczenie: Rozalia Bernsteinowa
wydawca: Wydawnictwo Literackie
liczba stron: 304






Coleen Hoover - November 9

Coleen Hoover - November 9


Tyle zawsze narzekam na prozę z gatunku young adult, że głupia, że kiepsko napisana, że bez większej merytorycznej wartości a tu proszę - w końcu trafiam na książkę, która naprawdę mi się podoba i do niewielu rzeczy tak właściwie mogę się przyczepić.

9. listopada życie Fallon zmieniło się o 180 stopni. To dzień, w którym ledwo uszła z życiem z pożaru w domu jej ojca, słynnego aktora. Blizny pokrywające niemal całą połowę ciała bohaterki przekreślają jej marzenia o karierze aktorskiej i utrudniają normalne relacje z rówieśnikami. Fallon wstydzi się tego, jak wygląda a całe zgorzknienie wylewa na ojca, którego wini za wypadek. W rocznicę wypadku, podczas kłótni z ojcem w restauracji niespodziewanie przysiada się do ich stolika nieznany chłopak. Ben wydaje się być oburzony tym, jak ojciec traktuje własną córkę i postanawia udawać chłopaka Fallon, aby dać jej ojcu prztyczka w nos. Między Fallon a Benem rodzi się dziwne uczucie, coś pomiędzy przyjaźnią a fascynacją. Ponieważ dziewczyna przeprowadza się na drugi koniec Stanów, oboje zawierają umowę, że będą się spotykać raz do roku 9.listopada a w pozostałe dni nie będą się ze sobą kontaktować. W tym momencie fabuła rozszczepia się i jest prowadzona dwutorowo: w rzeczywistości i w powieści, którą pisze Ben. Wątki splatają się ze sobą a im bliżej końca, tym coraz bardziej zszokowany czytelnik nie może uwierzyć, jak bardzo powiązane są losy tych dwojga.

Zacznę może od jedynego zarzutu, jaki mam wobec tej historii. Siła uczuć pomiędzy tym dwojgiem wydaje mi się mało prawdopodobna. Widzą się tylko raz w roku przez kilka godzin, w pozostałe dni nie kontaktują się ze sobą w żaden sposób, żyją własnym życiem, nie są parą sensu stricte, więc umawiają się z innymi a mimo to każdego 9.listopada wybucha między nimi wulkan miłości i pożądania (tak, sporo tu seksu). Jestem w stanie zrozumieć taką fascynację jako jednorazowy akt ale po dwóch, trzech latach siła takiego 'uczucia' powinna naturalnie opaść albo w ogóle zniknąć. Weźmy dla przykładu związki, w których jeden z partnerów wyjeżdża do pracy zagranicę. Wiecie dlaczego większość takich związków się rozpada? Bo brakuje stałego kontaktu - przede wszystkim fizycznego (nie mam tu na myśli wyłącznie seksu). On lub ona czuje się coraz bardziej samotny/a, uczucie do partnera po prostu gdzieś znika. Nie rozumiem więc tej ciągle żywej fascynacji pomiędzy Fallon a Benem.

Pomijając ten fakt, na który jestem skłonna przymknąć oko (w końcu to powieść dla starszych nastolatek i młodych studentek, które zazwyczaj są spragnione takich treści), powieść podobała mi się pod wieloma względami. Po pierwsze mamy tutaj bohaterkę, która nie jest pięknością a ciało w połowie pokryte bliznami czyni ją osobą niepewną siebie, zakompleksioną a przede wszystkim rezonującą z czytelniczkami, które mogą się z nią pod wieloma względami identyfikować (w końcu która młoda kobieta uważa się za nieskazitelnie piękną?).
Po drugie bardzo popieram w literaturze miłość pomiędzy nieidealnymi bohaterami. Wydaje mi się bardziej ludzka, prawdziwa. A sposób, w jaki Ben patrzy na ciało Fallon, w jaki ją dotyka i całuje ma szansę obudzić w wielu zakompleksionych dziewczynach nadzieję, że i one bez względu na to, jak wyglądają, zasługują na takie spojrzenia i taki dotyk.
A po trzecie to jest naprawdę dobrze napisana historia, z sensownymi dialogami (och, dialogi w większości powieści young adult to dla mnie horror), ciekawym pomysłem na fabułę oraz tajemnicą w tle. A pod koniec powieści, kiedy wychodzą na jaw pewne fakty, szczęka opada z wrażenia a na policzki wyskakuje rumieniec wywołany gorączkowym przerzucaniem stron i chłonięciem tekstu, byle dowiedzieć się jak to się wszystko skończy...

Tak, podobało mi się. Tak, chcę przeczytać więcej książek Collen Hoover.

Moja ocena: 5/6

autor: Coleen Hoover 
tytuł: November 9
tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski
wydawnictwo: Otwarte 
liczba stron: 336
Elżbieta Jackiewiczowa - Tancerze

Elżbieta Jackiewiczowa - Tancerze


Ciągnie mnie w te wakacje do literatury popularnej w czasach PRL-u, przetrząsam półki z książkami w bibliotece i rodzinnym domu i po każdej wizycie wracam do siebie z jakąś wyłowioną perełką.
Ostatnio przeczytałam "Tancerzy" Elżbiety Jackiewiczowej, książkę dla młodzieży, która ukazała się drukiem na początku lat 60-tych XX wieku.

Jest to opowieść o grupie przyjaciół/znajomych tuż po maturze, wkraczających w dorosłe życie, próbujących zrzucić pęta domowego reżimu, przeciwstawiający się zastanej rzeczywistości, konwenansom, obłudzie życia społecznego. Oprócz problemów typowych dla wieku bohaterów Jackiewiczowa genialnie wplata w fabułę tło społeczno-obyczajowe czasów PRL oraz zwraca uwagę na różnice w statusie ekonomicznym przyjaciół. Ta książka to kopalnia wiedzy na temat życia w tamtych czasach, choć obawiam się, że współczesna młodzież będzie mocno kręcić nosem podczas czytania, bo nie da się ukryć, że to powieść, która mocno trąci myszką, także w sferze dialogów.


Jestem zdania, że warto się nieco pomęczyć ze stylem i mimo wszystko dać szansę "Tancerzom", zwłaszcza, że w kwestii konfliktów na linii nastolatek - rodzice niewiele się przez te dziesięciolecia zmieniło i wiele młodych czytelników może odnaleźć się wśród problemów dotykających Urszulę, Magdę, Pawła, Teresę, Krzysztofa czy Jadwigę. To ludzie z krwi i kości, zaangażowani myślowo i uczuciowo, ambitni, mocno reaktywni. Zdziwiło mnie także, że jak na powieść peerelowską bardzo dużo tu seksu, fizyczności.

Moja ocena: 4/6

autor: Elżbieta Jackiewiczowa
tytuł: Tancerze
wydawnictwo: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1972r
liczba stron: 256   
Cassandra Clare - Miasto Kości (cykl Dary Anioła #1)

Cassandra Clare - Miasto Kości (cykl Dary Anioła #1)


Dawno nie czytałam dobrej młodzieżowej fantasy, oj dawno! A wzięty od niechcenia z biblioteki pierwszy tom cyklu Dary Anioła okazał się być wyjątkowo przyjemną i lekką lekturą a co najważniejsze - narobił mi niezłego apetytu na dalsze tomy serii.

Akcja skupia się wokół nastoletniej Clary, której matka ginie w dziwnych okolicznościach. Clary próbując odnaleźć zaginioną rodzicielkę trafia na tzw. Nocnych Łowców, którzy chronią świat przed demonami, wampirami i innymi groźnymi stworzeniami z innych wymiarów. Z ich pomocą stopniowo odkrywa rodzinne tajemnice oraz swoje przeznaczenie.

To bardzo zwięzły opis fabuły ale nie chciałabym niczego spojlerować. Możecie mi wierzyć na słowo, że dzieje się tu tyle, że raczej nie powinniście się nudzić. Praktycznie każdy rozdział przynosi jakąś nową informację, zmienia postać rzeczy, zmusza do spojrzenia na to, co działo się do tej pory z innej perspektywy. A na koniec autorka serwuje nam taki twist, że nawet mnie - czytelniczce, którą naprawdę mało co zaskakuje - szczęka opadła do samej podłogi.

Pod względem klimatu książka Cassandry Clare szalenie wręcz kojarzyła mi się z moim ukochanym serialem z czasów nastoletnich - "Buffy postrach wampirów" (byłam psychofanką 😜). Nie wiem, czy autorka w jakikolwiek sposób inspirowała się światem przedstawionym w tym serialu ale były momenty, kiedy wręcz nie mogłam się odpędzić od skojarzeń z w/w serialem.

Bransoletka oraz t-shirt na poprzednim zdjęciu to wygrana w konkursie

Wady? W moim odczuciu tylko jedna: zbyt długie i nic nie wnoszące do akcji dialogi pomiędzy bohaterami. Ale zaznaczam, że jako 35-latka nie jestem targetem tej powieści i flirty i przekomarzania bohaterów zwyczajnie mnie nudziły. Podejrzewam, że nastolatki czy młode studentki lepiej się odnajdą w tych klimatach. W moim wieku nieco inaczej patrzy się na miłość i związki (także w literaturze!).

Serialu na podstawie cyklu nie oglądałam i nie zamierzam. Dobór aktorów skutecznie mnie odstrasza.

P.S. I na litość boską! Czy ktoś mógłby wydać tę serię w Polsce z mniej ohydnymi okładkami?!

Moja ocena: 5/6

autor: Cassandra Clare 
tytuł: Miasto Kości (cykl Dary Anioła #1)
tytuł oryginału: City of Bones
tłumaczenie: Anna Reszka
wydawnictwo: MAG
liczba stron: 508
Maria S. Cummins - Tajemnica Gerty

Maria S. Cummins - Tajemnica Gerty


Trafiłam niedawno na wcześniej zupełnie mi nieznaną pozycję z klasyki literatury młodzieżowej, która zachwyciła mnie do tego stopnia, że nawet w pracy wykorzystywałam każdą wolną chwilę na czytanie. Mowa o debiutanckiej powieści dla dziewcząt "Tajemnica Gerty" autorstwa dziewiętnastowiecznej amerykańskiej pisarki Marii Cummins.
Bohaterką powieści jest ośmioletnia Gerta, która osierocona przez matkę wychowuje się w domu okrutnej opiekunki, gdzie doświadcza upokorzeń i przemocy. Udaje jej się wyrwać z nędzy dzięki staremu latarnikowi oraz jego niewidomej znajomej. Przyszłość kryje przed nią jednak jeszcze wiele trudów, które ukształtują jej charakter oraz znajomości, które pozwolą odkryć Gercie tajemnicę jej pochodzenia.
Nie da się nie dostrzec wad tej powieści - w oczy rzuca się przede wszystkim silny moralizatorsko-dydaktyczny charakter, czarno-białe postaci oraz cudowne zbiegi okoliczności ale jeśli przymkniemy na nie oko ukaże nam się to, co najważniejsze czyli piękne wartości, które propaguje autorka takie jak prawość, uczciwość, brak pychy, lojalność wobec bliskich, wierność wyznawanym wartościom i zasadom. Kierunek jaki wskazuje Maria Cummins na drodze do kształtowania charakteru jest mi bardzo bliski a wiele z przedstawionych w powieści wartości sama wyznaję.
Klimatem powieść przypominała mi nieco "Małą księżniczkę" Francis H. Burnett, która także zrobiła na mnie spore wrażenie. Jeśli lubicie powieści Burnett, Montgomery, Alcott czy Spyri, to i historia Gerty przypadnie Wam do gustu.
P.S. I chyba po raz pierwszy polskie tłumaczenie tytułu uważam za lepsze od oryginału. Latarnik odgrywa wprawdzie istotną rolę na początku powieści ale to przecież nie jest opowieść o nim...

Moja ocena: 5/6

autor: Maria Susanna Cummins
tytuł: Tajemnica Gerty
tytuł oryginału: The Lamplighter
tłumaczenie: Janina Buchholtzowa
wydawnictwo: Novus Orbis
liczba stron: 160



Ewa Nowacka - Dzień, noc i pora niczyja

Ewa Nowacka - Dzień, noc i pora niczyja


Czytany przeze mnie niedawno „Heliogabal, wnuk Mezy” Ewy Nowackiej rozbudził mój apetyt na inne książki tej autorki. Jest mi ona znana głównie z mądrych i tak zwanych ‘życiowych’ powieści dla młodzieży, które czytałam będąc nastolatką. Podczas ostatniej wizyty w bibliotece uśmiechnęła się do mnie z półki niewielkich rozmiarów książeczka, w zniszczonej brązowej okładce, z pożółkłymi od starości kartkami a i tytuł wydał mi się niezwykle intrygujący i zapowiadający ciekawą lekturę – „Dzień, noc i pora niczyja”.

W sieci znalazłam natomiast taką niezbyt urodziwą okładkę jednego z nowszych wydań, wyraźnie sugerującą dla jakiej kategorii wiekowej jest przeznaczona ta powieść – a szkoda, bo to sugestia zupełnie nietrafna. „Dzień, noc i pora niczyja” jest mianowicie powieścią, po którą mogą sięgnąć również ci czytelnicy, którzy pierwsze uniesienia i nieporadne starania zrozumienia otaczającego ich świata wieku młodzieńczego mają już dawno za sobą.

„Dzień, noc i pora niczyja” jest niezwykle mądrą opowieścią o dorastaniu, o dojrzewaniu do zrozumienia trudnej historii własnej rodziny a w tym wycinka historii całego narodu. Czternastoletnia Róża zostaje zaproszona przez znajomych matki, troje ludzi w podeszłym wieku, do spędzenia u nich wakacji. Nieco zbuntowana i rozkapryszona nastolatka z dużego miasta nie jest zadowolona z perspektywy spędzenia lata w małym miasteczku, gdzie z całą pewnością zanudzi się na śmierć. Ponieważ mamie Róży bardzo zależy na tym, by córka odwiedziła starszych Państwa, dziewczynka z rezygnacją zgadza się na wyjazd. Na miejscu Róża powoli odkrywa tajemnicę związaną z dziwnym zachowaniem starszych państwa a także ich – niejasne dla niej do tej pory – powiązania z jej matką Basią. W zrozumieniu tragicznych przeżyć wojennych własnej matki pomaga Róży Marek, miejscowy chłopiec, z którym dziewczyna zaprzyjaźnia się po przyjeździe i w którym, chyba sama nie do końca tego świadoma, się podkochuje. Czas spędzony w tym pełnym tajemnic domu sprawi, że Róża wyjedzie stamtąd kompletnie odmieniona. Nie będzie to już śmiesznie zbuntowana dziewczynka a dojrzała i świadoma tego, co jest w życiu naprawdę ważne, osoba.

Nie będę zdradzać tajemnicy pochodzenia matki Róży oraz powodów, dla których zawdzięcza ona tym starszym ludziom, jak sama mówi, dosłownie wszystko, choć jestem pewna, że dla większości czytelników od samego początku będzie to jasne.

Narzekam ostatnio dużo na wydawane masowo głupiutkie powiastki dla młodzieży (najczęściej tzw. paranormal romance), które oprócz skomplikowanej historii miłosnej (często niemożliwej do spełnienia) i wartkiej akcji (choć akurat w tym przypadku zdarzają się powieści nudne jak flaki z olejem) nie mają nic do zaoferowania a żeby tego jeszcze było mało ich autorzy mają takie pojęcie o dobrym warsztacie literackim jak świnia o gwiazdach. Przykro mi, gdy pomyślę z jakim chłamem ma do czynienia współczesny młody czytelnik (wiem, wiem, mocno w tym momencie uogólniam, bo przecież można znaleźć i wartościowe pozycje, ale to kropla w morzu) ale z drugiej strony i pokolenie jest zupełnie inne, ma inne potrzeby intelektualne (albo w ogóle ich nie ma…) i – co widać po różnych listach bestsellerów – ten chłam jednak znajduje rzesze odbiorców.

Cieszę się, że ja będąc nastolatką miałam do czynienia z zupełnie inną literaturą – Siesicka, Musierowicz, Snopkiewicz, Jackiewiczowa, Fleszarowa-Muskat, Nowacka… To autorki, u których oprócz najbardziej interesującego mnie wówczas tematu miłości ;-) znajdowałam też różnorakie prawdy życiowe, wskazówki jak postępować, czym się kierować w życiu. W tych współczesnych powieściach dla nastolatek tego nie ma, ciągle tylko wampiry, wilkołaki i niewinne sierotki Marysie bez mózgu… No cóż, takie czasy.

A „Dzień, noc i porę niczyją” polecam wszystkim bez względu na wiek, bo to wspaniała i mądra opowieść!

Moja ocena: 5,5/6

autor: Ewa Nowacka
tytuł: Dzień, noc i pora niczyja
wydawca: IBIS 
liczba stron: 192
Neil Gaiman - Koralina

Neil Gaiman - Koralina



Oj, jednak lubię tego Gaimana. Choć jego powieści dla dzieci i młodzieży z racji wieku już do mnie nie przemawiają, to jednak doceniam wyobraźnię autora i przede wszystkim to, że te książki niosą ze sobą jakieś przesłanie w przeciwieństwie do powstających teraz niemalże taśmowo setek bzdurnych, pustych, źle napisanych historyjek o wampirach.

Koralina Jones przeprowadza się z rodzicami do nowego domu, który zamieszkują "dziwne typy": dwie staruszki triumfujące w dalekiej przeszłości na deskach teatru i nie mogące pogodzić się z końcem kariery oraz zdziwaczały pan Bobo twierdzący, iż posiada orkiestrę składającą się z myszy. Jednak nie są to jedyni dziwni mieszkańcy domu. Pewnego dnia Koralina odkrywa tajemnicze drzwi prowadzące do alternatywnego świata, zamieszkanego przez sobowtóry sąsiadów i rodziców Koraliny. Jak się wkrótce okaże Koralina będzie musiała stawić czoło wielu niebezpieczeństwom w tym drugim świecie i uratować zarówno swoich prawdziwych rodziców jak i siebie przed niecnymi planami 'drugiej matki'.

Nie mogę napisać, że wpadłam w zachwyt, bo nie wpadłam - jest to książka przeznaczona zdecydowanie dla młodszych czytelników i da się to odczuć podczas lektury. Powód wielu zdarzeń w ogóle nie jest tłumaczony, np. dlaczego rodzina Koraliny musiała się przeprowadzić. Ot, coś się po prostu dzieje i nie ma potrzeby składania bliższych wyjaśnień, tak ma być i już. Dla mnie konstrukcja tej powieści jest zbyt prosta, jednak pewnie młodszego czytelnika wszelkie wyjaśnienia w ogóle by nie interesowały, liczy się akcja i rosnące napięcie.

Mimo wszystko książka mi się podobała (choć jak napisałam wcześniej zachwycona nie jestem, no ale to już kwestia niedopasowania lektury do mojego wieku ;-). Jako powieść dla dzieci i młodzieży (tej młodszej) oceniam ją bardzo dobrze. Posiada ciekawą fabułę, wartką akcję i – co najważniejsze – czegoś uczy. Na przykładzie Koraliny młody czytelnik może dowiedzieć się jak pokonać strach, który często okazuje się nieuzasadniony, jak radzić sobie w trudnych sytuacjach, kiedy możemy liczyć tylko na siebie, własną inteligencję i pomysłowość.

Cenię Neila Gaimana za niesamowitą wyobraźnię, kreatywność i umiejętność łączenia świata rzeczywistego z tym fantastycznym. Jego powieści dla młodzieży oprócz tego, że są po prostu ciekawe i wciągające, często zawierają jakieś przesłanie, czegoś uczą, nie są pustymi historyjkami o fantastycznych stworach, jakie od niedawna zalewają polski rynek wydawniczy (głównie chodzi mi tu o bzdurne wampirze opowieści, często zahaczające o paranormal romance).

Moja ocena: 4/6

autor: Neil Gaiman
tytuł: Koralina
tytuł oryginału: Coraline
tłumaczenie: Paulina Braiter
wydawca: Wydawnictwo MAG
liczba stron: 182


Philip Pullman - Zorza Północna (Złoty Kompas)

Philip Pullman - Zorza Północna (Złoty Kompas)


Zanim – używając spopularyzowanego już w blogosferze określenia Germini – zacznę piać z zachwytu, pragnę podziękować forumowej koleżance Alveście, dzięki której natknęłam się na „Złoty kompas” i której będę dozgonnie wdzięczna za polecenie mi go (jak i całej trylogii "Mroczne materie"). Przyciągnęła mnie także kolorowa okładka z niedźwiedziem polarnym. Jednakże minęło trochę czasu zanim zdecydowałam się przeczytać książkę, mimo iż po rekomendacji Alvesty od razu ją wypożyczyłam z biblioteki (jeszcze pod pierwotnym tytułem „Zorza polarna”). Moje obawy wynikały chyba z faktu, że jest to książka dla młodzieży i bałam się kolejnego rozczarowania jak po „Księdze cmentarnej” Neila Gaimana. Zupełnie niepotrzebnie – czytając „Złoty kompas” w ogóle nie czuje się tego, iż jest to powieść przeznaczona dla młodych czytelników i gdybym wcześniej tego nie wiedziała, pewnie w ogóle nie przyszłoby mi to do głowy.

Przyznam szczerze, że trochę ciężko pisze mi się tę recenzję, bo mimo iż czytałam tę powieść parę miesięcy temu, to nadal mam jeden wielki chaos w głowie. Ale jest to pozytywny chaos (jeśli mogę się tak wyrazić) – książka wywołała we mnie mnóstwo emocji i poruszyła przysłowiowy kamień, który wywołał lawinę przemyśleń, domysłów, pomysłów i myśli w ogóle (a wierzcie mi, że jest się nad czym zastanawiać, to absolutnie nie jest pusta opowiastka mająca na celu poprzez ciekawą fabułę, wartką akcję i trzymanie w napięciu jedynie dostarczyć rozrywki znudzonemu nastolatkowi). Mam nadzieję, że uda mi się jednak poukładać wszystko, o czym chcę Wam napisać w jakąś zgrabną całość i moja recenzja zachęci Was do sięgnięcia po Pullmana. Bo taki jest jej cel :)

Spróbuję pokrótce opowiedzieć, o czym traktuje „Złoty kompas”, choć bez spojlerów pewnie i tak się nie obędzie.

Główną bohaterką powieści jest Lyra Belaqua, osierocona jedenastoletnia dziewczynka mieszkająca wśród uczonych Kolegium Jordana na oxfordzkim uniwersytecie. Akcja rozpoczyna się gdy niespodziewanie przybywa do kolegium wuj Lyry, lord Asriel badający na dalekiej Północy tzw. „pył”. Opowiada on uczonym o swoim odkryciu i prosi o sfinansowanie swojej kolejnej naukowej wyprawy. Lyra, schowana w szafie, podsłuchuje i podgląda cały wykład swojego wuja i czuje się zafascynowana pyłem.

Tymczasem w mieście zaczynają ginąć dzieci. Ponieważ nie wiadomo dokładnie kto za tym stoi, przerażeni mieszkańcy winią za porwania „grobali” (jak się później okaże to skrót od Generalnej Rady Oblacyjnej). Któregoś dnia porwany zostaje najlepszy przyjaciel Lyry, również mieszkający w kolegium Jordana, kuchenny chłopiec Roger. Lyra martwi się o przyjaciela i chce go odnaleźć, co uniemożliwia jej jednak pojawienie się na uniwersytecie tajemniczej pani Coulter, która wkrada się w łaski dziewczynki i zabiera ją ze sobą do Londynu. Zanim jednak Lyra opuści mury uniwersytetu, jego rektor ofiarowuje jej tzw. aletheiometr czyli innymi słowy złoty kompas, specjalne urządzenie, za pomocą którego można uzyskać odpowiedzi na różne pytania. Rektor prosi jednak, by Lyra nie mówiła nikomu o kompasie, a w szczególności pani Coulter. Początkowo zafascynowana swoją nową opiekunką, Lyra powoli zaczyna dostrzegać, że dama nie jest tym, za kogo się podaje i wzbudza w niej podejrzenia i strach. Kiedy jej obawy sprawdzają się, dziewczynka ucieka z domu pani Coulter i natrafia na grupę cyganów, którzy szukają zaginionych dzieci, w tym syna jednej z cyganek, Billy’ego Costę, kolegę Lyry. Bohaterka zostaje przedstawiona królowi cyganów, który planuje wielką wyprawę na północ w poszukiwaniu zaginionych dzieci. Lyra zdradza mu tajemnicę aletheiometru a czytelnik dowiaduje się, że nasza bohaterka jest według jednej z przepowiedni wybranką, która odegra ważną rolę w nadchodzących wydarzeniach. W wyniku różnych zdarzeń, do ekipy dołączają także Iorek Byrnison, niedźwiedź pancerny oraz Lee Scoresby, podróżujący balonem aeronauta.

Myślę, że tyle wystarczy jeśli chodzi o treść, nie chciałabym zdradzać zbyt wiele, by nie psuć nikomu przyjemności z lektury.

Chciałabym natomiast powiedzieć parę słów na temat świata przedstawionego, gdyż jest on tylko na pozór taki sam jak nasz. Nie ma podanej dokładnej daty, nie wiemy w jakiej epoce jest usytuowana akcja. Używanie różnego rodzaju sprzętów jak kompas, luneta, latanie balonem czy pływanie tratwą lub statkiem (ale takim jak z dawnych powieści przygodowych, z drewnianym pokładem i burtą) mogą sugerować XIX wiek ewentualnie początek XX, ale równie dobrze może to być alternatywny świat do naszego w roku np. 2009 tylko o innym postępie cywilizacyjnym. Za tą drugą opcją przemawia sprzęt w stacji badawczej w Bolvangarze, gdzie „grobale” robią eksperymenty na dzieciach i ich dajmonach.

No właśnie, doszłam do najważniejszej różnicy między światem nakreślonym przez Pullmana a naszym. W „Złotym kompasie” każdy człowiek posiada swojego dajmona pod postacią zwierzęcia, które jest odzwierciedleniem jego charakteru. Dajmony dzieci są jeszcze nieukształtowane i mogą zmieniać swoją postać – raz być motylem, raz kotem by za chwilę zmienić się w chomika. Natomiast dajmony osób dorosłych mają już ukształtowaną postać i nie mogą się zmieniać. Ciekawe jest, że ludzie nie mogą dotykać dajmonów innych osób, gdyż jest to dla tychże bardzo nieprzyjemne.

Philip Pullman
Fascynująca jest religijna symbolika powieści. Już sam tytuł trylogii „Mroczne materie” pochodzi z „Raju utraconego” Miltona, nazwy instytucji lub organizacji przywodzą skojarzenia religijne, jak choćby Generalna Rada Oblacyjna (oblacja – złożenie ofiary), Lyra jako ta która ma przyjść i odegrać ważną rolę w świecie (czyli nawiązanie do przyjścia mesjasza, zbawiciela), imię lorda Asriela zostało utworzone od Asraela – anioła śmierci zwiastującego apokalipsę, pył i eksperymenty na dajmonach dzieci w Bolvangarze nawiązują do koncepcji grzechu pierworodnego. Nie pokuszę się o interpretację religijnej wizji świata przedstawionego, gdyż po pierwszym tomie jest to raczej niemożliwe, myślę, że dopiero po przeczytaniu całej trylogii chaos w mojej głowie uporządkuje się i cała symbolika stanie się jasna.

Wartka akcja, ciekawi bohaterowie (moim absolutnym ulubieńcem jest niedźwiedź polarny Iorek Byrnison!) i przede wszystkim niesamowity świat, w którym żyją, z całą jego symboliką sprawiają, że trudno odłożyć książkę choć na chwilę. Nie zaczynajcie czytać wieczorem, bo gwarantuję, że zarwiecie noc! Dawno nie miałam do czynienia z tak wciągającą powieścią, w domu czytałam egzemplarz z biblioteki a ponieważ nie mogłam rozstać się z bohaterami i koniecznie chciałam wiedzieć, co będzie dalej, to w pracy podczytywałam ukradkiem ebooka. I na koniec mała rada: nie czytajcie tej powieści jeśli nie macie pod ręką dalszych części. "Złoty kompas" kończy się bowiem w takim momencie, że rozgorączkowany czytelnik chcąc koniecznie dowiedzieć się, co będzie dalej, jak w transie maca wszystko dookoła siebie w poszukiwaniu drugiego tomu, by go otworzyć i czytać dalej.

REWELACYJNA KSIĄŻKA!!!

Polecam również świetną ekranizację z 2007r.!!!

Moja ocena: 6/6

autor: Philip Pullman
tytuł: Zorza Polarna (Złoty kompas)
tytuł oryginału: Northern Lights 
tłumaczenie: Ewa Wojtczak
wydawca: Prószyński i S-ka
liczba stron: 396

Neil Gaiman - Gwiezdny pył

Neil Gaiman - Gwiezdny pył


To moje drugie spotkanie z prozą Neila Gaimana i jakże odmienne od pierwszego!

Tristran Thorn jest 18-letnim młodzieńcem mieszkającym w wiosce Mur, która swą nazwę wzięła od stojącego na jej obrzeżach muru, oddzielającego świat normalny od magicznego. Raz na 9 lat po drugiej stronie muru organizowany jest jarmark, na którym mieszkańcy Krainy Czarów oraz świata realnego dokonują transakcji handlowych. To właśnie podczas takiego jarmarku został spłodzony Tristran – jego ojciec Dunstan Thorn został uwiedziony przez tajemniczą piękność o fiołkowych oczach i kocich uszach a kiedy po pewnym czasie przez dziurę w murze oddzielającym dwa światy przerzucono koszyk z niemowlęciem, Dunstan wraz z żoną wychowali syna tak jakby został on zrodzony z nich obojga. Tristran jest ślepo zakochany w próżnej Victorii Forster, która odrzuca względy chłopaka. Gdy ten odprowadza ją pewnego wieczoru do domu, oboje widzą na niebie spadającą gwiazdę. Victoria w żartach obiecuje swemu adoratorowi, że kiedy ten przyniesie jej gwiazdę, uczyni wszystko co ten zechce. Tristran postanawia przejść na drugą stronę muru i odnaleźć gwiazdę. Nawet nie zdaje sobie sprawy, co go czeka w magicznej Krainie Czarów oraz że upadła gwiazda jest… żywą dziewczyną. Na dodatek bardzo temperamentną, bezczelną i arogancką… ;-) I że nie jest on jedyną osobą, która szuka gwiazdy – w walce o władzę starają się o nią także dwaj bracia oraz okrutna królowa czarownic.

Neil Gaiman
Fantastyczna historia! Niby jest to powieść dla młodzieży a podczas lektury w ogóle nie daje się tego odczuć, nawet dorosły czytelnik daje się obezwładnić urokowi tej historii i przerzuca łapczywie jedną stronę za drugą chcąc dowiedzieć się, co będzie dalej. Na pewno nie jest to powieść dla dzieci (jak „Księga cmentarna”), gdyż już w pierwszym rozdziale mamy ostry seks na łonie natury (w ogóle sporo tu dwuznacznych odniesień ;)) no i krew leje się strumieniami, więc odbiorcy tej powieści to moim zdaniem raczej starsza młodzież i dorośli. I jest jeszcze coś, czego nie było (bądź ja nie zauważyłam) w „Księdze cmentarnej” – rewelacyjny czarny humor! „Gwiezdny Pył” pochłania się jednym tchem a przerzucając ostatnią stronę żałuje się, że tak szybko się skończył!

Moja ocena: 5,5/6 

autor: Neil Gaiman
tytuł: Gwiezdny Pył
tytuł oryginału: Stardust
tłumaczenie: Paulina Braiter
wydawca: Wydawnictwo MAG
liczba stron: 245


Neil Gaiman - Księga cmentarna

Neil Gaiman - Księga cmentarna


Starzeję się - do takiego wniosku doszłam po lekturze najnowszej powieści Neila Gaimana. Był to mój pierwszy kontakt z tym autorem i niestety okazał się nieporozumieniem, bo zupełnie nieświadomie sięgnęłam po jedną z jego książek dla dzieci i młodzieży. Gdybym od samego początku wiedziała, że "Księga cmentarna" jest przeznaczona dla młodszych czytelników, nie rzuciłabym się na nią łakomie w bibliotece tylko poczekałabym aż ktoś odda wreszcie "Chłopaków Anansiego" czy "Amerykańskich bogów" czyli pozycje napisane przez Gaimana dla dorosłego odbiorcy. Bo niestety jego najnowsza powieść młodzieżowa okazała się być dla mnie zbyt prosta i to zarówno pod względem fabuły jak i stylistyki (a może to wina tłumaczenia? Choć wątpię...).

Historia zapowiada się bardzo obiecująco: już dosłownie na pierwszych stronach dowiadujemy się, że brutalnie zamordowano pewną rodzinę i tylko przez przypadek udało się jej najmłodszemu członkowi - raczkującemu niemowlęciu, którego imienia nie znamy, uciec mordercy. Malec słysząc hałas w domu i widząc otwarte na oścież drzwi wejściowe postanowił urządzić sobie po prostu mały spacer i dotarł na cmentarz, gdzie duchy zmarłych mieszkańców miasta ratują go przed biegnącym tropem malucha mordercą i postanawiają zaopiekować się sierotą. Niemowlak otrzymuje od swoich nowych rodziców imię Nikt (w skrócie Nik) i zadomawia się powoli na starym cmentarzu wśród życzliwych mu jego mieszkańców. W dalszych rozdziałach książki czytamy o przeróżnych przygodach Nika (który z każdym rozdziałem staje się coraz starszy) i jego życiu na cmentarzu jako jedyny śmiertelnik wśród duchów. Im bardziej zbliżamy się do końca powieści, tym więcej szczegółów dowiadujemy się o Jacku - mordercy i tajemniczej organizacji, do której należy. W ostatnim rozdziale dochodzi do ostatecznego starcia między Nikiem a mordercą jego rodziny.

Język powieści nie należy do skomplikowanych (fabuła zresztą też), ale ok, to jest książka dla dzieci i młodzieży, więc trudno wymagać od niej skomplikowanego stylu czy bardzo zawiłych wątków. Co mnie jednak najbardziej denerwowało, to graniczące wręcz z ignorancją nastawienie autora wobec pewnych zdarzeń, które opisuje. Przykład: w jednym z rozdziałów Nik udaje się wraz ze swoją przyjaciółką czarownicą Lisą do pewnego sklepu z antykami, gdzie chce sprzedać znalezioną przez siebie starożytną broszkę, jednak przyjaciele zostają tam podstępem zaryglowani w jednym z pomieszczeń. Udaje im się uciec, lecz zanim opuszczą sklep, Nik znajduje na jednym ze stolików wizytówkę mordercy Jacka, na której odwrocie jest wyjaśnione, co należy zrobić aby skontaktować się z Jackiem (niestety autor nie wyjawia przed czytelnikiem, cóż takiego należałoby zrobić). Nik chce wziąć ze sobą wizytówkę, na co Lisa nieomalże histerycznie wykrzykuje: nie, nie możesz tego zrobić! Dlaczego Nik nie może (nie powinien?) tego zrobić, też nie jest wyjaśnione. Tylko tyle: on nie może tego zrobić, kropka. Być może młodszym czytelnikom w zupełności wystarcza takie wyjaśnienie, ale dla mnie to stanowczo za mało. Odebrałam to jak zwyczajne spławienie mnie byle czym. Czyżby Gaimanowi zabrakło pomysłu? Było mu po prostu wygodniej zostawić to on-nie-może-tego-zrobić bez dalszych wyjaśnień? Uważał to za zbędne? Niepotrzebne?

Pod koniec powieści napięcie znowu wzrasta, kiedy na arenie wydarzeń ponownie pojawia się Jack i wpada na trop Nika, ale to nie ratuje książki w moich oczach, bo między tymi dwoma kulminacjami napięć (na samym początku i pod koniec) zieje prawie 200-stronicowa nuda.

Na marginesie warto wspomnieć, że w ostatnim rozdziale akcja toczy się m.in. w Smoczej Jamie na krakowskim Wawelu. :)

Moja ocena: 2/6

autor: Neil Gaiman
tytuł: Księga cmentarna
tytuł oryginału: The Graveyard Book 
tłumaczenie: Paulina Braiter
wydawca: Wydawnictwo MAG
liczba stron: 286

Markus Zusak - Złodziejka książek

Markus Zusak - Złodziejka książek


Przyznaję bez bicia, że po studiach (germanistyka + specjalizacja z okresu III Rzeszy i Holokaustu) wykształciło się we mnie coś w rodzaju niechęci do tematów oscylujących wokół nazistów i eksterminacji Żydów. Chociaż niechęć to może zbyt mocne słowo, chodzi tu raczej o przesyt tematem. Przez dwa ostatnie lata studiów zajmowałam się praktycznie do znudzenia nazizmem, Żydami, gettami, obozami koncentracyjnymi etc., czego konsekwencją jest lekkie wzdraganie się, gdy słyszę, że i w fikcyjnych historiach będę miała z tym tematem do czynienia. Ponieważ jednak książka Markusa Zusaka stała się - nie tylko w Polsce zresztą - bestsellerem i ze wszystkich stron polecano mi ją gorąco, bez namysłu po nią sięgnęłam, gdy tylko ujrzałam ją na bibliotecznej półce z nowościami.

Fabuła nie jest skomplikowana: Liesel Meminger, mała dziewczynka, której rodzice "przepadli" w niewyjaśnionych okolicznościach (nie zostało dokładnie powiedziane co się z nimi stało, ale jako że akcja powieści dzieje się w III Rzeszy a ojciec Liesel był komunistą, to łatwo można się domyślić, co), zostaje adoptowana przez Rosę i Hansa Hubermannów mieszkających w Molching, małej miejscowości nieopodal Dachau. Liesel od samego początku wykazuje wielką miłość do książek, które jest gotowa nawet ukraść, byle by tylko mieć możliwość kontaktu ze słowem pisanym. Kiedy pewnego dnia u Hubermannów pojawia się Żyd, którego rodzina postanawia ukryć w piwnicy, życie Liesel zacznie się nieodwołalnie zmieniać a nasza bohaterka otrzyma nieocenioną lekcję, co się w życiu tak naprawdę liczy. A wszystko to zostanie nam opowiedziane przez Śmierć we własnej osobie.

Miałam z tą książką mały problem. Cały czas podczas czytania zadawałam sobie pytanie: dla jakiej grupy wiekowej przeznaczona jest ta powieść? W Polsce została ona wydana przez Naszą Księgarnię - wydawnictwo specjalizujące się w publikowaniu książek dla dzieci i młodzieży a i w internecie znalazłam informacje, że powieść Zusaka mogą czytać młodzi od 12. roku życia.
Hm ... wątpię czy 12-13-latkowie mają jakieś pojęcie o nazizmie i holokauście. Tzn., pewnie wiedzą, że holokaust oznacza masowe mordowanie narodowości Żydowskiej w okresie III Rzeszy, ale mnie zastanawia, czy oni będą w stanie NAPRAWDĘ ZROZUMIEĆ opisaną tu historię i przede wszystkim jej przesłanie. To ostatnie mianowicie krąży wokół siły książek, które w ciężkich czasach potrafią przenieść nas w inny, lepszy świat i pomagają nam przetrwać trudną sytuację ale przede wszystkim autor wskazuje na siłę słowa samego w sobie, abyśmy wiedzieli, jakie konsekwencje może nieść za sobą używanie (i przede wszystkim NADużywanie) języka. Co naziści zrobili z językiem, wie każdy dorosły ale dzieci i młodzież? Czy 12-latek wie, na czym polegała propaganda? Czy 12-latek wie, jakie konsekwencje niosła za sobą odmowa przystąpienia do NSDAP, HJ czy BDM? Czy wie, co kryło się pod nazwą Ordensburg? Ja jako dorosła (i akurat obeznana w temacie) osoba wiem to wszystko, ale taki przeciętny nastolatek? Co ciekawe, narrator często zwraca się do czytelnika słowami: Liesel wtedy jeszcze nie wiedziała, co się stanie ale wy kochani czytelnicy wiecie to dobrze, bo posiadacie potrzebną wiedzę.
Czyżby? Jestem przekonana, że są i tacy, którzy na temat holokaustu nie dysponują nawet podstawową wiedzą.

Mimo wszystko trzeba przyznać, że przesłanie powieści jest naprawdę piękne i podczas lektury przypomniała mi się nawet moja ukochana "Madame" Antoniego Libery (trochę podobne przesłanie, choć inne tło historyczne). Czytanie przygotowuje grunt pod moralny rozwój dziecka i uczy je języka, aby mogło nie tylko zrozumieć innych ludzi ale przede wszystkim wyrazić samo siebie. Także historia niezwykłej przyjaźni między Liesel a Żydem Maxem ma ogromne znaczenie, bo pokazuje jak ważny w życiu jednego człowieka jest drugi człowiek.

Całą wymowę powieści widać dokładnie w krótkim opowiadaniu, które Max napisał kiedyś dla Liesel a scena pochodu przez miasto, w której Max kieruje się wraz z innymi Żydami pod nadzorem nazistów do obozu w Dachau i Liesel rozpoznawszy go w tłumie, podbiega go niego i odzywa się do niego cytując słowa z napisanego dla niej przez Maxa opowiadania jest najpiękniejszą i najbardziej wzruszającą sceną tej powieści (i tak szczerze mówiąc chyba w literaturze w ogóle). Nawet teraz kiedy sobie ją przypominam i o niej piszę, napływają mi łzy do oczu.

Nie wiedziałam jak wysoko mam ocenić tę powieść. Niestety ma dłużyzny a i prosty język nie do końca mi odpowiadał. Owszem czyta się płynnie, tu i ówdzie można napotkać ironiczny ton, który stwarza dystans do opisywanego okrucieństwa wojny ale czegoś mi jednak brakowało. Jednak gdy skończyłam czytać, uświadomiłam sobie, że prosty język to celowy zabieg a długie zdania i kwiecisty styl byłyby w przypadku tej powieści nie na miejscu, bo to właśnie prostota czyni tę historię wzruszającą i zapadającą w pamięć.

Moja ocena: 5/6

autor: Markus Zusak
tytuł: Złodziejka książek
tytuł oryginału: The Book Thief 
tłumaczenie: Hanna Baltyn - Karpińska
wydawca: Nasza Księgarnia
liczba stron: 496

Stephenie Meyer - Zmierzch

Stephenie Meyer - Zmierzch


Świat ogarnęła histeria na punkcie wampirzej sagi dla młodzieży autorstwa Stephenie Meyer. Sprzedano miliony egzemplarzy na całym świecie, pierwsza część sagi doczekała się nawet ekranizacji. Główni bohaterowie Edward i Bella (a właściwie aktorzy grający te postaci) stali się z dnia na dzień idolami milionów nastolatków na całym świecie. To, co się dzieje wokół tych książek, to istna histeria, na jakie forum nie zajrzę, wszędzie można spotkać edwardo- i zmierzchomaniaczki, które (najwyraźniej pod wpływem buzujących w tym wieku hormonów) opisują jak to prawie mdlały z rozkoszy na widok cudownego Edwarda podczas oglądania filmu lub jak się ekscytowały czytając miłosne perypetie Belli i jej "boskiego Adonisa". Burzę hormonalną mam już dawno za sobą, ale że jestem miłośniczką wampirów, postanowiłam na własnej skórze przekonać się, o co to wielkie halo. W końcu w wieku 17 lat sama ekscytowałam się przygodami nieustraszonej pogromczyni wampirów Buffy Summers i dostawałam spazmów podczas scen z jej ukochanym wampirem Angelem (pamiętam jak w jednym z sezonów serialu Buffy była zmuszona zabić Angela - dżizas, leżałam wtedy plackiem na podłodze przed telewizorem i wyłam ;))

Historia jest bardzo prosta. Bella Swan przeprowadza się do małej mieściny Forks w stanie Waszyngton aby zamieszkać ze swoim ojcem (jej rodzice są rozwiedzeni). Powoli aklimatyzuje się w odmiennym środowisku i zdobywa przyjaciół. Jej uwagę przyciąga w szczególności trochę dziwnie zachowująca się grupka młodzieży - rodzeństwo Cullenów. Z biegiem czasu Bella zakochuje się w najmłodszym z nich Edwardzie, który wyjawia jej tajemnicę swojej rodziny...

Nie rozumiem. Nie jestem w stanie pojąć histerii wokół tej książki. Może dlatego, że nie jestem już ekscytującą się takimi miłostkami siedemnastolatką tylko o 10 lat starszą kobietą, która wyrobiła już sobie swój gust literacki i wie czego oczekuje od dobrej powieści (choćby miała to być powieść dla młodzieży)?

W tej książce (prawie) nic się nie dzieje. Pierwsza połowa opiera się na zwyczajnych rozmowach między nastolatkami, dopiero gdy pod koniec pojawia się grupa wrogo nastawionych wampirów akcja nabiera tempa (choć o jakiś szczególnych emocjach czy trzymaniu w napięciu też nie ma mowy).

Powieść jest napisana prostym językiem. Podobno mierna jakość tekstu jest wynikiem fatalnego tłumaczenia ale moim zdaniem sama autorka nie ma za grosz talentu literackiego, co widać w pustych, czasem na siłę przeciąganych dialogach. Ok, ja rozumiem, że rozmowy nastolatków nie oscylują wokół ambitnych tematów ale niech ta rozmowa przynajmniej trzyma się kupy i zmierza w jakimś konkretnym celu zamiast być po prostu luźną wymianą uwag.

Mimo wszystko historia miłości tych dwojga wciąga - podczas lektury nie odkładałam znudzona książki na bok, nie zmuszałam się do czytania. Brak akcji, prosty język oraz brak pogłębionych rysów psychologicznych postaci jestem jeszcze w stanie zaakceptować ale tym, co przekreśliło tę powieść w moich oczach i zwyczajnie mnie śmieszyło to elementy rodem z Jamesa Bonda. Superszybkie, wypasione bryki i ściany w domu wampirów przesuwające się po naciśnięciu jednego guzika to już lekka przesada. A i sam Edward skaczący po drzewach jak małpa przypominał mi początkową scenę z "Quantum of solace", w której Bond ściga jakiegoś kolesia i obaj z zawrotną prędkością, w ogóle się nie męcząc, biegają jak cyrkowcy po balustradach, gzymsach i rusztowaniach. Takie połączenie Tarzana z Jamesem Bondem ;)

Całą śmieszność powyższych umiejętności Edwarda doskonale widać w filmie, mocno zresztą nieudanym. Pomijam okrojenie książkowej fabuły, bo w przypadku przenoszenia jej na ekran jest to raczej normą, ale nie mogę pojąć kto do ciężkiego diabła wybrał na castingu tak kiepskich aktorów?! A może to nie brak aktorskiego talentu, ale niemożność rozwinięcia psychologii postaci wynikającej po prostu z kiepskiego literackiego pierwowzoru i równie kiepskiej adaptacji uniemożliwiły aktorom wiarygodne przedstawienie swoich postaci?
I jeszcze jedno - kompletnie niepasujący (moim zdaniem!) aktorzy do granych przez siebie bohaterów. Wiadomo, każdy czytając książkę w jakiś tam sposób wyobraża sobie wygląd postaci. Potem, oglądając ekranizację myślimy sobie "ee, inaczej ją/go sobie wyobrażałam", jednak często przyzwyczajamy się do twarzy aktorów i w końcu akceptujemy ich w danej roli. Ja oglądając "Zmierzch" nie mogłam zaakceptować nikogo. No, prawie nikogo, powiedzmy, że Rosalie, Emmett i Esme wyglądają w filmie mniej więcej tak, jak ich sobie wyobrażałam. No i sam Edward - już się przyzwyczaiłam do wszechobecnej twarzy Roberta Pattinsona, więc czytając, miałam go przed oczami (choć piękny jak Adonis to on moim zdaniem nie jest, ale w końcu de gustibus non es disputandum, więc... ). Największy problem miałam z główną bohaterką czyli Bellą. Ta książkowa wydała mi się dziewczyną zamkniętą w sobie i trochę fajtłapowatą, ale sympatyczną i potrafiącą śmiać się z samej siebie. Filmowa Bella natomiast to wiecznie niezadowolona z życia, znudzona panna o wrednym wyrazie twarzy i wiecznie wykrzywionych ustach (których również nigdy do końca nie domyka - nie chcę być złośliwa, ale może to przez te wielkie zęby, które nie mieszczą jej się w paszczy?). Aż mi się odechciewało film oglądać jak jej twarz ukazywała się na ekranie. Resztę postaci też wyobrażałam sobie zupełnie inaczej, ale byłam w stanie je jakoś zaakceptować, na aktorkę grającą Bellę (i to bardzo, bardzo źle grającą) zwyczajnie nie mogłam patrzeć. Ale pochwalić muszę soundtrack - naprawdę udany! :)

 

Dżizas, i pomyśleć, że narzekałam na filozoficzne wywody Louisa z "Wywiadu z wampirem"... To ja już wolę czytać o tych jego wydumanych problemach egzystencjalno-moralnych niż o westchnieniach Belli do jej boskiego wampira o ciele marmurowego Adonisa i oczach w kolorze ochry palonej ;) Choć nie ukrywam, że jestem w 100% pewna, że gdybym teraz miała te 16-17 lat, to pewnie też uległabym zbiorowej histerii ;)

Na koniec pozostaje pytanie, czy sięgnę po kolejne części sagi. Raczej tak. Z ciekawości, jak dalej potoczą się losy tej pary i czy w miarę pisania styl pani Meyer uległ choć minimalnej poprawie.

Moja ocena 2/6

autor: Stephenie Meyer
tytuł: Zmierzch
tytuł oryginału: Twilight
tłumaczenie: Joanna Urban
wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie
liczba stron: 416
 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger