Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyka. Pokaż wszystkie posty
Lyman Frank Baum - Czarnoksiężnik z Krainy Oz

Lyman Frank Baum - Czarnoksiężnik z Krainy Oz


Od tak dawna chciałam się zapoznać z tą książką! Pamiętam jak kilkanaście lat temu buszowałam w bibliotece na dziale dziecięco-młodzieżowym szukając "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", w dzieciństwie oglądałam jakieś filmy czy bajki na jej podstawie, dwa czy trzy lata temu zaliczyłam też serial "Emerald City" (zupełnie nieciekawy, nie polecam) - ten tytuł towarzyszył mi od wielu, wielu lat, siedział gdzieś z tyłu głowy i czekał.

Doczekał się w kwietniu, kiedy zabrałam się za zmniejszanie SUBu (więcej o tym, czym jest SUB pisałam tutaj) i sięgnęłam po "Czarnoksiężnika" jako książkę wybraną w marcu do kategorii "Klasyka światowa". I powiem wam, że bardzo srogo się zawiodłam.

Czytanie, które planowałam na max. 2 dni rozciągnęło się do ponad dwóch tygodni, podczas których wręcz zmuszałam się, by po nią sięgnąć i czytać dalej byleby skończyć.

Po pierwsze nie byłam w stanie znieść stylu, w jakim napisana jest ta powieść. Cały czas próbowałam tłumaczyć sobie, że to powieść DLA DZIECI, więc nie wszystko musi być totalnie logiczne i dopowiedziane do końca, dziecko rozumuje inaczej, nie musi wiedzieć wszystkiego. Dla mnie jako osoby dorosłej, pewne aspekty fabuły były nie do zaakceptowania. Poza tym nie mogłam zdzierżyć "prostoty" wypowiedzi Dorotki i jej towarzyszy. I wiecie, znowu tłumaczenie sobie, że to jest książka pisana dla dzieci, to one mają rozumieć a nie ja.........

Po drugie historia sama w sobie też mnie nie ujęła. Wartości w niej przedstawione nie zrobiły na mnie wrażenia (choć przyznam, że ciężko mi było wyłapać , co autor chciał dziecku z pomocą tej książki przekazać....).

Wydanie, które czytałam również nie wzbudziło mojego zachwytu. Oglądając tę serię wydawnictwa Zielona Sowa w internecie, wydała mi się ciekawa i nawet planowałam zakup całej kolekcji, jednak kiedy w moje ręce trafiła pierwsza książka, wywołała rozczarowanie. Podoba mi się tylko okładka. Ilustracje są dosyć proste, nie ma w nich nic oryginalnego (autorem jest Agata Łuksza). Dziecku mogą się podobać, dorosły kolekcjoner ma jednak większe wymagania.


W Wikipedii wyczytałam, że "Czarnoksiężnik" jest powieścią z kluczem, opisującą "ówczesne problemy polityczno-gospodarcze Stanów Zjednoczonych, a przede wszystkim konflikt wokół kwestii oparcia waluty USA wyłącznie na złocie bądź na złocie i srebrze, będącej głównym tematem dwóch kampanii prezydenckich: w 1896 i 1900r [...]" (źródło). Nie znam się na historii Stanów Zjednoczonych ale opisana w Wikipedii alegoria ma sens.

Nie zmienia to faktu, że powieść nie wzbudziła mojego zachwytu, ba! trafiła nawet na listę książek, których będę się pozbywać z mojej biblioteczki....

Moja ocena: 1/6
autor: Lyman Frank Baum
tytuł: Czarnoksiężnik z Krainy Oz

tytuł oryginału: The Wonderful Wizard of Oz 
tłumaczenie: Paweł Łopatka
wydawca: Zielona Sowa
liczba stron: 216





A.A. Milne - Kubuś Puchatek / Chatka Puchatka

A.A. Milne - Kubuś Puchatek / Chatka Puchatka


18.01. obchodzimy Międzynarodowy Dzień Kubusia Puchatka, co jest dla mnie okazją do przypomnienia sobie tej klasyki literatury dziecięcej. Cudownie było wrócić do świata stworzonego przez A.A. Milne!

Krzysiowe zabawki/zwierzątka wydają się być tak głupiutkie ale w rzeczywistości odzwierciedlają kilka typów ludzkich charakterów i to tak dobrze, że w wielu momentach podczas czytania konkretne osoby pojawiają się przed moimi oczami! A zwierzątka może i mają małe rozumki ale są tak sympatyczne, tak pocieszne, że człowiekowi po lekturze od razu poprawia się humor a świat wydaje się jawić w kolorowych barwach. Książki Milne to jeden z najlepszych znanych mi antydepresantów!

W "Chatce Puchatka" bardzo wzruszył mnie ostatni rozdział, w którym żegnamy się z bohaterami. W życiu każdego dziecka przychodzi taki moment, że zabawki przestają je interesować, dziecko dojrzewa i porzuca swoich pluszowych przyjaciół, choć oni zawsze będą gdzieś obok na półce czekać cierpliwie choćby na serdeczne spojrzenie. Myślę, że jest to rozdział czytelny przede wszystkim dla dorosłego czytelnika, który przeszedł już ten etap w życiu i potrafi spojrzeć na lata dzieciństwa ze wzruszeniem. Dla mnie był to rozdział smutny i piękny jednocześnie.

Jeśli chodzi o charaktery, które odzwierciedlają zwierzęta, to całe życie utożsamiałam się z Kłapouchym, ale po tegorocznej lekturze upewniłam się, że jednak jestem mieszanką Królika i Sowy Pszemondżałej 😉 Za to dalej nie lubię Tygryska i Prosiaczka i także w życiu denerwują mnie osoby nadpobudliwe, "rozbrykane" a także te wiecznie bojaźliwe, bojące się wszystkiego.

Moja ocena: 6/6
Mary Shelley - Frankenstein

Mary Shelley - Frankenstein


W tym miesiącu mija dwieście lat od pierwszego wydania jednej z najsłynniejszych powieści grozy w historii literatury a ponieważ książka ta niestety nie doczekała się recenzji dwa lata temu kiedy ją czytałam, uznałam, że teraz jest odpowiedni moment aby napisać kilka słów o moich wrażeniach.

Historia powstania “Frankensteina” jest dobrze znana w kręgach miłośników literatury. Lato 1816 roku nie rozpieszczało cudną pogodą. Jedną z konsekwencji wybuchu wulkanu Tambora w Indonezji było wielomiesięczne krążenie w atmosferze drobnego pyłu, który ograniczał natężenie promieniowania słonecznego dochodzącego do powierzchni Ziemi. Odnotowano wówczas obniżenie się temperatur i spadek plonów w Europie i Ameryce Północnej. Rok ten przeszedł do historii pod nazwą „Roku bez lata”.

Kiedy więc w czerwcu 1816r grupa przyjaciół podróżująca wzdłuż brzegów Jeziora Genewskiego śladami Jana Jakuba Rousseau, zaczyna się nieco nudzić wieczorami ze względu na brzydką pogodę, gospodarz willi, w której mieszkają czyli Lord Byron proponuje aby każdy z uczestników wymyślił historię z dreszczykiem. Osiemnastoletnia wówczas Mary Shelley, śni nocą sen o człowieku-monstrum poskładanym z kawałków, który pod wpływem tajemniczej maszyny nagle ożywa. Tak rodzi się pomysł najpierw na opowiadanie a potem, po namowach męża (poety Percy’ego Shelleya) na powieść pod wiele mówiącym tytułem „Frankenstein czyli współczesny Prometeusz”.

Nie będę się zagłębiać w analizę tekstu i występujące w nim motywy. Kto ma ochotę dowiedzieć się nieco więcej na ten temat, na pewno znajdzie w czeluściach Internetu mnóstwo opracowań „Frankensteina”. Ja chciałabym za to podkreślić jak bardzo się cieszę, że wreszcie udało mi się poznać książkowy pierwowzór znanej mi tylko z kinematografii historii doktora Wiktora Frankensteina i jego monstrum. I możecie mi wierzyć na słowo: jeśli twierdzicie, że znacie opowieść o Frankensteinie, bo widzieliście kilkanaście filmów na podstawie książki, to znaczy że nie znacie jej w ogóle.

Podczas gdy kino skupia się przede wszystkim na wywołaniu w widzu poczucia grozy i przerażenia, powieść oferuje znacznie głębszy wgląd nie tylko w życie i motywy kierujące działaniem bohaterów ale i w kwestie etyki i moralności, przede wszystkim dotyczące pytania jak daleko może posunąć się naukowiec w swoich badaniach oraz czy mamy prawo bawić się w boga?

Książka jest tak odmienna od tego, co przyzwyczailiśmy się widzieć na ekranie, że naprawdę warto ją poznać. Jeśli nie czytaliście "Frankensteina", gorąco zachęcam by to zmienić! 

Moja ocena: 4,5/6

autor: Mary Shelley
tytuł: Frankenstein czyli współczesny Prometeusz

tytuł oryginału: Frankenstein or the modern Prometheus
tłumaczenie: Paweł Łopatka
wydawca: Madiasat Poland (kolekcja Gazety Wyborczej)
liczba stron: 251
Maria S. Cummins - Tajemnica Gerty

Maria S. Cummins - Tajemnica Gerty


Trafiłam niedawno na wcześniej zupełnie mi nieznaną pozycję z klasyki literatury młodzieżowej, która zachwyciła mnie do tego stopnia, że nawet w pracy wykorzystywałam każdą wolną chwilę na czytanie. Mowa o debiutanckiej powieści dla dziewcząt "Tajemnica Gerty" autorstwa dziewiętnastowiecznej amerykańskiej pisarki Marii Cummins.
Bohaterką powieści jest ośmioletnia Gerta, która osierocona przez matkę wychowuje się w domu okrutnej opiekunki, gdzie doświadcza upokorzeń i przemocy. Udaje jej się wyrwać z nędzy dzięki staremu latarnikowi oraz jego niewidomej znajomej. Przyszłość kryje przed nią jednak jeszcze wiele trudów, które ukształtują jej charakter oraz znajomości, które pozwolą odkryć Gercie tajemnicę jej pochodzenia.
Nie da się nie dostrzec wad tej powieści - w oczy rzuca się przede wszystkim silny moralizatorsko-dydaktyczny charakter, czarno-białe postaci oraz cudowne zbiegi okoliczności ale jeśli przymkniemy na nie oko ukaże nam się to, co najważniejsze czyli piękne wartości, które propaguje autorka takie jak prawość, uczciwość, brak pychy, lojalność wobec bliskich, wierność wyznawanym wartościom i zasadom. Kierunek jaki wskazuje Maria Cummins na drodze do kształtowania charakteru jest mi bardzo bliski a wiele z przedstawionych w powieści wartości sama wyznaję.
Klimatem powieść przypominała mi nieco "Małą księżniczkę" Francis H. Burnett, która także zrobiła na mnie spore wrażenie. Jeśli lubicie powieści Burnett, Montgomery, Alcott czy Spyri, to i historia Gerty przypadnie Wam do gustu.
P.S. I chyba po raz pierwszy polskie tłumaczenie tytułu uważam za lepsze od oryginału. Latarnik odgrywa wprawdzie istotną rolę na początku powieści ale to przecież nie jest opowieść o nim...

Moja ocena: 5/6

autor: Maria Susanna Cummins
tytuł: Tajemnica Gerty
tytuł oryginału: The Lamplighter
tłumaczenie: Janina Buchholtzowa
wydawnictwo: Novus Orbis
liczba stron: 160



Oscar Wilde - Portret Doriana Graya

Oscar Wilde - Portret Doriana Graya



Co za książka! I kolejny dowód na to, że warto czytać klasykę!
To druga z lektur (po "Frankensteinie" Mary Shelley), po którą sięgnęłam pod wpływem serialu "Penny Dreadful". Najsłynniejsza powieść Oscara Wilde'a chodziła za mną już od wielu lat, byłam nawet święcie przekonana, że posiadam w swoich zbiorach egzemplarz z wyd. Zielona Sowa (możecie sobie wyobrazić, jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że jednak go nie mam 😲). Od zawsze fascynowała mnie historia człowieka, który chciał się stać nieśmiertelny i zachować młodość a wszystkie jego grzechy i podłe uczynki miały odzwierciedlać się na jego portrecie namalowanym przez zaprzyjaźnionego malarza.
Muszę przyznać, że powieść nie porwała mnie od razu. Początek wydał mi się śmiertelnie nudny i przegadany a praktycznie znikoma akcja tylko pogłębiała moją niechęć do dalszego czytania. Przez trzy miesiące przedłużałam książkę w bibliotece próbując zmusić się do dalszej lektury. W końcu postanowiłam, że muszę ją skończyć do końca stycznia i basta! I właśnie wtedy dotarłam do momentu, w którym obraz zaczął się zmieniać. Akcja wyraźnie przyspieszyła a ja chłonęłam stronice z wypiekami na twarzy. Całość skończyłam w tydzień.
Wilde zawarł w tej powieści swoją koncepcję sztuki - wolnej od wszelkich ograniczeń i konwenansów, niczym nie ograniczonej i nie skrępowanej. Poza tym "Portret Doriana Graya" jest skarbnicą błyskotliwych powiedzonek i złotych myśli, które wylewają się z co drugiej strony.
No i to zakończenie! Chyba najlepsze, z jakim spotkałam się w literaturze.
Polecam po stokroć!

Moja ocena: 5/6

autor: Oscar Wilde
tytuł: Portret Doriana Graya
tytuł oryginału: The portrait of Dorian Gray
tłumaczenie: Marek Król 
wydawnictwo: Mediasat Poland
liczba stron: 219

W skrócie: Targowisko próżności i Jeden dzień z panem Julesem

W skrócie: Targowisko próżności i Jeden dzień z panem Julesem

Nie wyrobiłam się na czas z pisaniem recenzji (tzn. chciałam zdążyć jeszcze przed Nowym Rokiem) ale zanim zrobię podsumowanie mojego czytelniczego roku 2009 chciałabym pokrótce wspomnieć jeszcze, o kilku przeczytanych przeze mnie pozycjach.


William Makepeace Thackeray „Targowisko próżności”

Bardzo ale to bardzo ciężko mi się czytało... Zresztą już sam czas czytania mówi sam za siebie – zaczęłam w kwietniu, skończyłam w listopadzie…

Po pierwsze - nie podobał mi się styl. Taki ironiczny, prześmiewczy, postaci przedstawione wręcz karykaturalnie. Od samego początku spodziewałam się czegoś takiego (w końcu znam Thackeray'a z „Pierścienia i róży” – uwielbiałam ten serial jak byłam w podstawówce a i coś mi majaczy, że powieść też czytałam), ale na dłuższą metę jest to męczące a powieść ma ponad 1000 stron!

Po drugie – szalenie denerwujące postaci. Każdy ma jakieś wady ale są one tak przerysowane, że stykanie się z nimi przez ponad tysiąc stron męczy i irytuje. Prym wiodła główna bohaterka czyli Becky Sharp (już samo imię Becky działało mi na nerwy – tak, wiem, nerwowa jestem ;-)), która zajęła zaszczytne miejsce obok Katarzyny Earnshaw z „Wichrowych Wzgórz” wśród najbardziej znienawidzonych przeze mnie bohaterek literackich. Egoistyczna do bólu materialistka, nie będąca w stanie nikogo pokochać, nawet własnego dziecka. Polubiłam za to jej męża, tą pierdołę Rawdona ;-)

Po trzecie - gubiłam się w bohaterach. Jest ich po prostu za dużo. O ile w bohaterach wokół Amelii i jej brata Józefa jeszcze potrafiłam się w jakiś sposób rozeznać, tak osoby z Queens Crawley myliły mi się do tego stopnia, że ni w ząb nie byłam w stanie zorientować się, o kim jest w danym momencie mowa.

Po czwarte - miałam jakieś stare wydanie (z 1973r) w przekładzie Tadeusza Jana Dehnela, który podobnie jak pani Arnsztajnowa w „Malowanym welonie” miał dziwne widzimisię i różnorako tłumaczył imiona. Raz Józef, raz Joe, raz Joseph ... Raz Jerzy, raz George ...

Męczyłam się tak mniej więcej do strony 850 po czym ze zdumieniem stwierdziłam, że czyta mi się coraz lepiej, rozróżniam wszystkich bohaterów i … zaczyna mi się podobać (co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że każdą, nawet najnudniejszą książkę należy czytać do końca, bo nigdy nie wiadomo, czy czasem jeszcze nie zmienimy o niej zdania). Ostatnie rozdziały połknęłam szybciuteńko i nawet trochę żałowałam, że to już koniec (jakby 1000 stron to było mało ;-)). Dlatego w ostatecznym rozrachunku ocena końcowa dość wysoka.

Moja ocena: 4/6

Diane Broeckhoven „Jeden dzień z panem Julesem”

Tę króciutką powiastkę polecała kiedyś w moim ulubionym programie o książkach „Lesen!” niemiecka pisarka i dziennikarka Elke Heidenreich. Szalenie przypadła mi do gustu idea tego programu: Heidenreich omawiała w nim książki, które ostatnio przeczytała i na które jej zdaniem warto zwrócić uwagę. Nie musiały to być koniecznie nowości wydawnicze czy bestsellery, często mówiła o niepozornych książeczkach, które w zalewie powieści na rynku umknęły gdzieś uwadze masowego czytelnika a warto by było je poznać. Taką właśnie książką miała być powiastka Broeckhoven.

Ale nie jest. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystko, co poleca pani Heidenreich MUSI być dobre, ale odkryłam dzięki niej parę ciekawych tytułów i nazwisk, więc łudziłam się, że i w tym przypadku będę miała do czynienia z dobrą literaturą tym bardziej, że „Jeden dzień z panem Julesem” został wydany przez Galaktykę w ciekawej jak by się wydawało serii „Zapach pomarańczy”, w której cytując wydawcę: Powieści tworzące tę serię pozwalają ją odnaleźć, uchwycić i na długo zatrzymać. To historie o poznawaniu samego siebie i o odnajdywaniu sensu życia wśród codziennych zdarzeń.

Pewnego ranka Alice odkrywa, że jej mąż właśnie zmarł. Nie zawiadamia od razu zakładu pogrzebowego ani rodziny, gdyż chce pobyć jeszcze trochę z mężem i „porozmawiać z nim”, wyjawić wszystko, co przez lata leżało jej na sercu. Martwi się tylko, co zrobić z chorym na autyzm synem sąsiadki, który jak co tydzień ma przyjść do pana Julesa rozegrać partię szachów.

Miało być kameralnie, refleksyjnie, pokrzepiająco. Tymczasem pani Julesowa ma żal do zmarłego męża głównie o jego kochankę. Ja nie wyniosłam nic z tej opowieści.

Moja ocena: 1/6

Gustave Flaubert - Pani Bovary

Gustave Flaubert - Pani Bovary


W ramach nadrabiania zaległych recenzji parę słów o kolejnej lekturze z forumowego wyzwania „Kobieta w zwierciadle literatury”.

„Pani Bovary” nie przypadła mi zbytnio do gustu. Nie mogę powiedzieć, że ciężko mi się czytało lub, że Emma mnie irytowała, bo jako bohaterka była mi raczej obojętna. Ot taka głupiutka istotka nieprzystosowana do życia. Nie wkurzała mnie w każdym bądź razie jak np. Katarzyna Earnshaw z "Wichrowych Wzgórz" (która tak na marginesie dorobiła się już godnej następczyni ale o tym w innej recenzji).

Jest to historia młodej kobiety, nieprzystosowanej do życia, marzycielskiej i romantycznej, wychowanej na książkowych wizjach miłości Emmy, która wychodzi za mąż za „przyziemnego” lekarza Karola Bovary i w bardzo szybkim czasie uświadamia sobie, że zwyczajne i nudne małżeńskie życie jej nie odpowiada. W poszukiwaniu miłosnych uniesień, o których czytała w powieściach, rzuca się w ramiona kochanków, rujnując swe małżeństwo i rodzinę.

Emma jest nieprzystosowana do prawdziwego życia, bardziej zajmowały ją jej uczucia niż życie - ta normalna, szara rzeczywistość. Uwielbiała czytać, pasjonowały ją namiętne romanse przedstawiane na kartach ówczesnych powieści i sama marzyła o przeżywaniu takich uczuć. Sama zresztą stwierdziła: „[...] przepadam za powieściami, które czyta się jednym tchem, które budzą lęk i niepokój. Nie znoszę pospolitych bohaterów i przeciętnych uczuć, takich jakie spotyka się w życiu.”1 Problem polega na tym, że w życiu ciężko o takie uczucia a jeśli one następują to są chwilowe, nietrwałe i ... rzadkie.

Mało tego - podczas lektury stwierdziłam także, że Emma niedojrzała do trwałego związku z mężczyzną. Już w parę dni po ślubie przestało jej odpowiadać małżeńskie życie, nie tak je sobie wyobrażała. Gdzie te namiętności? Gdzie porywy serca?:

„Myślała, że miłość powinna spaść wśród gromów i błyskawic jak huragan, który z niebios wtargnąwszy nagle w życie, tratuje wszystko, porywa ludzkie postanowienia jak liście i serce pociąga za sobą w otchłań.”2

Kiedy umarł ojciec Bovarego, Emma nawet nie potrafiła pocieszyć męża, nie wiedziała, co ma mu powiedzieć i kiedy on rozpaczał, ona myślami wracała do upojnych nocy spędzonych z kochankiem ale nie mogła się skupić, bo przeszkadzała jej obecność świekry i męża (!!!). Zachowywała się jak nastolatka. Nie ma się co dziwić, że Emma znalazła sobie kochanka, skoro tak bardzo tęskniła za innym, lepszym życiem a takie wydawało jej się każde oprócz małżeńskiego.

Karol, człowiek raczej prosty (w sensie prostoduszny) i mało wymagający od życia nie potrafił zaspokoić duchowych potrzeb swojej żony:

"Rozmowa z Karolem była płaska jak uliczny chodnik, a jego myśli, które każdy mógłby wypowiedzieć, przesuwały się w codziennych strojach, nie budząc ani wzruszeń ani śmiechu, ani marzeń. Przyznawał, że gdy mieszkał w Rouen, nigdy nie przyszło mu do głowy pójść do teatru, by zobaczyć paryskich aktorów. ie umiał ani pływać ani fechtować się, ani strzelać z pistoletu, a kiedyś nie potrafił nawet wytłumaczyć jej fachowego terminu dotyczącego konnej jazdy, który spotkała w jakiejś powieści. A czyż właśnie mężczyzna nie powinien znać tego wszystkiego, celować we wszelkim działaniu, wtajemniczać kobiety w porywy namiętności i w wyrafinowane tajne życie? Ale on nie potrafił jej niczego nauczyć, nic nie umiał, niczego nie pragnął. Sądził, że jest szczęśliwa."3   


Gustave Flaubert
Karol to typowy pragmatyk realista a Emma bujająca w obłokach marzycielka - romantyczka. Ona chciała chodzić na bale, do opery, do teatru a Karola to raczej nie pociągało. Kiedy Emma poznała Karola, widziała go przez pryzmat powieści miłosnych. Jak wróciła z klasztoru była rozczarowana swoją egzystencją a pojawienie się w Bertaux młodego lekarza, obudziło w niej nadzieję, na przeżycie "książkowego romansu". Tak się jednak nie stało.

Leon to podobny typ do Emmy, od razu znaleźli wspólny język. Odniosłam jednak wrażenie, że był młodszy od niej, bo kochał ją miłością takiego młokosa do dojrzałej damy a jej tylko w to graj.

Rudolf za to bez problemu potrafił owinąć sobie Emmę wokół palca. Nie była w końcu jego pierwszą "ofiarą" Od razu wyczuł, czego jej brak i jak ją omamić, to taki typ ognistego kochanka, który bierze bez pytania, co mu się należy i to się Emmie najwyraźniej podobało - pewnie uosabiał jakiegoś bohatera literackiego, do którego Emma kiedyś tam wzdychała ...

Mam wrażenie, że Emma nigdy nie zaspokoi swojego "głodu miłości", że żaden mężczyzna jej do końca nie zadowoli. Ona nie jest zdolna do przeżywania dojrzałej, prawdziwej, normalnej miłości, czyli takiej ze wzlotami i upadkami, z chwilami pełnymi szczęścia jak i szarymi dniami mijającymi bez większych emocji.

Ale przecież jest jeszcze dziecko - mała Berta. Nie wiem, po co ona przyszła na świat, chyba tylko po to,by cierpieć. Matka w ogóle nie poświęcała jej uwagi (albo tylko wtedy, gdy jej się przypomniało) i gdyby nie mamka to nie wiem, co by się z tym dzieckiem stało. To jest aż nienaturalne, by matka miała tak obojętny stosunek do własnego dziecka i jednocześnie kolejny argument za tym, że Emma psychicznie nie dojrzała ani do roli żony ani matki.

Podsumowując: czytało się w miarę dobrze, ale nie była to powieść od której nie mogłam się oderwać. Nie zaskoczyła mnie jak np. "Tessa d'Urberville" i mimo iż dała trochę do myślenia, to jednak oceniam ją jako średnią.

Moja ocena: 3/6


1 Gustave Flaubert "Pani Bovary", Wyd. Zielona Sowa, Kraków 2003, str.63

2 tamże, str.75

3 tamże, str.31

autor: Gustave Flaubert
tytuł: Pani Bovary
tytuł oryginału: Madame Bovary
tłumaczenie: Aniela Micińska
wydawca: Zielona Sowa
liczba stron: 266

Thomas Hardy - Tessa d'Urberville

Thomas Hardy - Tessa d'Urberville


Czytałam tę powieść w ramach wyzwania czytelniczego „Kobieta w zwierciadle literatury” na jednym z for.

Moje ogólne wrażenia z lektury są jak najbardziej pozytywne, choć w pewnym momencie powieść zaczęła być dla mnie trochę przewidywalna a przez to nużąca. Tzn. zauważyłam, że fabuła ma przebieg sinusoidalny – jak wydarza się tragedia, to zaraz po niej następuje polepszenie sytuacji aby za chwilę znowu przybrać zwrot o180° i spaść w dół. Męczyły mnie trochę opisy życia na wsi, podziwiania pasących się krów, urody zdrowych wiejskich dziewcząt itp. ale dzielnie brnęłam dalej. I jak dobrnęłam do ostatniej części powieści, to szczęka opadła mi z wrażenia. Bo zakończenie zmienia wszystko. Aż chciałoby się w przypadku „Tessy…” krzyknąć czytajcie DO KOŃCA a zrozumiecie! ;-)

Fabułę można streścić w kilku zdaniach: Tessa Durbeyfield jest młodziutką, piękną dziewczyną z ubogiej rodziny. Kiedy jej (niezbyt rozgarnięty dodajmy – Tessa ma to nieszczęście posiadania rodziców jakby mniej dojrzałych od niej samej) ojciec dowiaduje się któregoś dnia od mijającego go na drodze pastora lubującego się w zgłębianiu genealogii starych rodów, że Durbeyfieldowie pochodzą od starego arystokratycznego rodu d’Urbervillów, postanawia wysłać swą najstarszą córkę do jedynej żyjącej rodziny – potomków słynnego rodu. Tessa wyjeżdża do posiadłości ciotki, gdzie ma pracować opiekując się jej kurami. Poznaje tam jej syna Aleca, bawidamka, próżniaka i oszusta, który za wszelką cenę próbuje uwieść niewinną Tessę. Więcej zdradzać nie będę – powiem tylko, że w życiu Tessy pojawi się jeszcze jeden mężczyzna – Angel Clare, którego bohaterka szczerze pokocha, ale jak to w życiu bywa, nie wszystko zawsze układa się tak, jak byśmy tego chcieli.

Historia miłosnego trójkąta? Nie do końca. Nie zrażajcie się, bo ta powieść to doskonałe studium psychologiczne, co się dzieje w duszy człowieka nieszczęśliwego, zgnębionego, który za wszelką cenę próbuje pozostać przy wartościach, które wyznaje w życiu.

Tessy było mi ogólnie rzecz biorąc żal. Nie denerwowała mnie, choć dostrzegam pewne wady jej charakteru - choć może nie są to o tyle wady co brak pewnej stanowczości i odwagi w podejmowaniu decyzji. Momentami nawet się z nią utożsamiałam, ale głównie dlatego że ja też bywam taka trochę "rozmemłana" i brak mi stanowczości i czasami odwagi by powiedzieć "nie" i walczyć o swoje.

Jednak nie mogłam zdzierżyć jej mężusia, "szlachetnego i anielskiego" pana Clare. To jeden z bardziej denerwujących mnie bohaterów literackich, niedojrzały emocjonalnie i zadufany w sobie typek, któremu "wydawało się" że się zakochał. I tak jak napisał sam Hardy miłość Angela do Tessy wywodziła się raczej z wyobraźni: "[...], kochał ją gorąco, lecz raczej w sposób idealny i chimeryczny.”1 Ja odniosłam wrażenie, że on był zakochany w pewnym ideale, który sobie wyobraził i który chciał widzieć w Tessie a jak się okazało, że jest to normalna kobieta z zaletami i wadami, po różnych życiowych przejściach, nie tak "czysta i nieskażona" jak on to sobie wymarzył, to natychmiast się odkochał. Trochę to dla mnie głupie i dziecinne. Angel był tak omotany wizją "czystej wiejskiej dziewki", że dla niego uwiedziona czy zgwałcona na jedno wychodziło - tak czy siak kobieta nie była już "czysta". Bardzo podobały mi się słowa narratora, komentujące tenże fakt: „Rozpatrując, czym Tessa nie była, nie dostrzegał, czym była, i zapominał, że coś, co zostało uszkodzone, może mieć większą wartość od czegoś, co aczkolwiek bez skaz, jest jednak w lichym gatunku."2

Jeszcze jedno mnie zdenerwowało a mianowicie odmienny stosunek do "bujnej przeszłości" kobiet i mężczyzn. Zaskakujący jest fakt, że do dziś nic się w tej kwestii nie zmieniło (a przecież powieść Hardy'ego pochodzi z 1891r.!). Kiedy Angel wyjawia Tessie swoją erotyczną przeszłość z bliżej nieokreśloną kobietą (na dodatek starszą od siebie jeśli dobrze pamiętam!), oczekuje że ona mu wybaczy, ba! nawet do głowy mu nie przyjdzie, że może być inaczej. A kiedy Tessa wyjawia mu, że nie jest taka czysta i niewinna za jaką ją uważa, on ją odtrąca i nie chce mieć z nią więcej nic wspólnego. Jak to jest, że jak facet z własnej i nieprzymuszonej woli bawi się ile wlezie to NALEŻY mu to wybaczyć (bo to tylko facet, który musi się wyszumieć) a jak kobieta wyznaje, że straciła niewinność - na dodatek nie ze swojej winy, bo przecież Tessa została zgwałcona podczas snu, sama się do Aleca nie pchała - to od razu uważa się ją za upadłą?

Jak już wspomniałam zakończenie zmienia patrzenie na opisane wydarzenia o 180° i ewidentnie świadczy o tym, że Tessa była na skraju załamania psychicznego, że w jej psychice działo się o wiele więcej niż można by to wyczytać z tekstu powieści.. Jak skończyłam czytać, to zamknęłam książkę i z głupią miną wgapiałam się w blat stołu a w mojej głowie kłębiło się tysiąc myśli. I mimo iż nie uważam tej powieści za wybitną czy taką, która w jakiś tam szczególny sposób wpłynęła na moje postrzeganie rzeczywistości, to jednak ona przez długi czas we mnie siedziała. Cały czas czułam historię Tessy w sobie, często (szczególnie jadąc tramwajem czy autobusem) łapałam się na tym, że myślę o tej bohaterce i usiłuję rozgryźć jej psychikę.

Klasyka, którą zdecydowanie warto poznać.

Moja ocena: 5/6

1 Thomas Hardy "Tessa d'Urberville. Historia kobiety czystej", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, str. 265
2 tamże, str. 344

autor: Thomas Hardy
tytuł: Tessa d'Urberville. Historia kobiety czystej
tytuł oryginału: Tess of the d'Urberville, a pure woman 
tłumaczenie: Róża Czekańska-Heymenowa
wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy 
liczba stron: 516

Gaston Leroux - The Phantom Of The Opera

Gaston Leroux - The Phantom Of The Opera


O "Upiorze w operze" słyszałam od dzieciństwa, choć głównie w odniesieniu do filmu/musicalu. I mimo iż czułam wewnętrznie, że coś mnie do tego tytułu przyciąga, jakoś nigdy nie było mi po drodze ani z filmem ani z książką. Aż do dnia, w którym po raz pierwszy wyemitowano w polskiej telewizji musical Andrew Lloyd Webbera. Pomyślałam sobie: dziewczyno, obejrzyj to wreszcie, taka słynna historia a ty prawie nic o niej nie wiesz. Obejrzałam.

I oniemiałam z zachwytu.

Zdaję sobie sprawę, że podziałała tak na mnie przede wszystkim muzyka oraz wspaniałe ujęcia ale i historia sama w sobie wydała mi się tak piękna, że poczułam palącą potrzebę zapoznania się z książkowym pierwowzorem. Już, teraz, natychmiast. W bibliotece powieści nie znalazłam, więc zaczęłam szperać na gutenbergu w poszukiwaniu ebooka (mimo iż nie lubię czytać książek w tej formie i robię to tylko kiedy nie mam w danym momencie innego wyjścia). Wersji niemieckiej niestety nie było (a taka odpowiadałaby mi najbardziej), ale znalazło się tłumaczenie angielskie.

Przyznaję, że mimo 10-letniej nauki tego języka, nadal z trudem się nim posługuję, gdyż praktycznie rzecz biorąc w ogóle go nie używam, więc wszystko wylatuje z głowy. Mimo wszystko bardzo dużo rozumiem a i nieprzeparta chęć zapoznania się z "Upiorem..." w wersji książkowej przekonała mnie wreszcie do przeczytania jej choćby po angielsku. I poszło mi całkiem nieźle, zresztą wszyscy czytający w innych językach niż polski dobrze wiedzą, że nie trzeba rozumieć dokładnie każdego słówka, by zrozumieć sens zdania. A "Upiór..." na szczęście nie jest pisany skomplikowanym językiem. Mimo wszystko czytałam dosyć długo, bo raz że w formie elektronicznej, dwa że w obcym języku i trzy, że tylko w pracy.



Historia opisana w powieści różni się nieco od wersji Andrew Lloyd Webbera. Musical skupia się na historii miłosnej podczas gdy w książce mamy do czynienia równorzędnie z opowieścią o bardzo nieszczęśliwym i skrzywdzonym człowieku, którego jedynym pragnieniem było stać się takim, jak inni i być przez nich w pełni akceptowanym. I to właśnie historia Erika, tytułowego upiora, wydała mi się najbardziej fascynującą częścią książki (więc końcówkę pochłonęłam niemalże jednym tchem). Poznając dokładnie jego losy możemy głębiej wniknąć w jego umysł i lepiej zrozumieć motywy jego działania. Cieszę się, że sięgnęłam wreszcie po powieściowy oryginał, bo mimo wcześniejszej znajomości filmu/musicalu zaskoczył mnie on pewnymi elementami, których w adaptacji muzyczno-filmowej nie ma oraz pozwolił zrozumieć, że słowo "tragiczny" odnosić należy w przypadku tego tytułu nie do przedstawionej tu historii miłosnej a przede wszystkim do historii pewnego nieszczęśliwego i samotnego człowieka szukającego akceptacji.

"Poor, unhappy Erik! Shall we pity him? Shall we curse him? He asked only to be "some one", like everybody else. But he was too ugly! And he had to hide his genius or use it to play tricks with, when, with an ordinary face, he would have been one of the most distinguished of mankind! He had a heart that could have held the empire of the world; and, in the end, he had to content himself with a cellar."

Moja ocena: 5,5/6
Emile Zola - Nana

Emile Zola - Nana


To moja druga lektura w ramach wyzwania czytelniczego "Słynne kurtyzany" na forum wizaz.pl i jakże odmienna od "Damy kameliowej"! Inna epoka (literacka), inny sposób przedstawiania świata, inna bohaterka...

Na początku męczyłam się z czytaniem, ciężko było mi zrozumieć o co chodzi - cały czas jakieś nudne i nic nie wnoszące rozmowy paryskiego półświatka, kilkanaście bohaterów, mnóstwo nazwisk... Nie mogłam się w tym połapać. Dopiero kiedy Zola zaczął po kolei opisywać kochanków Nany i jej relacje z nimi zaczęłam ich rozróżniać. Załapałam o co chodzi, kto jest kim i było już z górki. :)

Akcja rozpoczyna się w teatrze Varietes, gdzie Nana - młodziutka, niespełna 18-letnia prostytutka - gra główną rolę wcielając się w postać Wenus. Nie ma za grosz talentu aktorskiego ani wokalnego ale zdobywa rozgłos i przede wszystkim serca wielu mężczyzn, bo w finałowej scenie występuje zupełnie nago. Mężczyźni są nią zafascynowani do tego stopnia, że aby być jej kochankami gotowi są dosłownie na wszystko - zrujnowanie majątku, rozbicie rodziny a nawet własną śmierć. Na dalszych kartach powieści Zola kreśli w iście naturalistyczny sposób sylwetkę paryskiej modliszki i jej ofiar, odsłaniając powoli przed czytelnikiem jej symboliczne znaczenie.

"Dama kameliowa" podobała mi się trochę bardziej (choć nie wiem, czy można porównywać ze sobą tak skrajnie różne postaci). Wydaje mi się, że z psychologicznego punktu widzenia można było więcej powiedzieć o jej charakterze a w przypadku Nany miałam problem, bo nie bardzo wiedziałam, z której strony ją ugryźć. Niby jest ona główną bohaterką, ale miałam wrażenie, że Zola więcej pisał o mężczyznach ją pożądających niż o niej samej. Nana była taka... "bezosobowa". Jednak dopiero później zorientowałam się czemu miał służyć brak pogłębionej psychologii postaci. Przecież właśnie o to chodziło w naturaliźmie! Nie zapominajmy, że Zola był jednym z jego najważniejszych teoretyków. Zgodnie z założeniami tego prądu literackiego chciał ukazać w swej powieści życie marginesu społecznego, ludzi zdeterminowanych przez środowisko i prawa natury (czyli wszelkie czynniki biologiczne, seksualne) a półświatek kurtyzan idealnie się do tego nadawał. To przede wszystkim dlatego "Nana" jest powieścią tak odmienną w swym charakterze od "Damy kameliowej". Małgorzata Gautier jest elegancka, czysta (jeśli można się tak wyrazić o kurtyzanie ;-)), delikatna, krucha, obraca się wśród trochę lepszego towarzystwa niż Nana, no a przynajmniej mniej zepsutego a i celem samego Dumasa nie było naturalistyczne przedstawienie upadku moralnego paryskiego półświatka tylko opisanie pewnej historii miłosnej. Zola natomiast to literacki rzemieślnik, który dokładnie analizuje opisywane przez siebie środowisko. Nana jest całkowitym przeciwieństwem delikatnej Małgorzaty Gautier, jest ordynarna, brudna, cielesna aż do przesady i stanowi tym samym uosobienie męskich fantazji, żądz i popędów. Im bardziej gardzi mężczyznami, im bardziej ich odpycha, im bardziej ich upokarza, tym bardziej oni jej pożądają. Jest potworem, który pożera swe ofiary, personifikacją natury i cielesności, bohaterką symboliczną na przykładzie której Zola ukazał wpływ czynników biologicznych i środowiskowych na los człowieka, jego zezwierzęcenie i w końcu moralny upadek.

Nana miała być wyrazem politycznych i społecznych poglądów autora; symbolizować niższe warswy społeczne, gdzie brud cielesny i duchowy jest na porządku dziennym. Bardzo dobitnie przedstawia to Zola za pomocą dziennikarza Fauchery'ego, który w jednym ze swych artykułów porównuje Nanę do złotej muchy - pozornie pięknej a przenoszącej zarazę i zniszczenie. Drugie metaforyczne znaczenie Nany czyni ją uosobieniem ówczesnej Francji jako państwa moralnego upadku, bez perspektyw na zwycięstwo. Znamienna jest finałowa scena powieści, w której główna bohaterka umiera w hotelu na ospę a pod oknami jej apartamentu tłumy wyległych na ulice paryżan krzyczą: "Na Berlin!", pewni swego zwycięstwa w zbliżającej się wojnie z Prusami (mniemam, że chodzi tu o konflikt francusko-pruski w latach 1870-71). Tymczasem Francja wojnę przegrała, Napoleon III dostał się do niewoli a kiedy w styczniu 1871r. Prusacy zdobyli Paryż, dokonał się we Francji przewrót i proklamowano republikę. II Cesarstwo straciło życie, tak jak i Nana.

Mimo początkowych trudności z czytaniem tej powieści jak i występujących tu i ówdzie nudnych dłużyzn, nie żałuję czasu jej poświęconego. Nie porwała mnie ale na pewno poszerzyła moją wiedzę na temat środowiska paryskich kurtyzan w XIXw. (jak i niższych warstw społecznych w Paryżu w ogóle) oraz naturalizmu w literaturze.

Moja ocena: 3,5/6

autor: Emile Zola
tytuł: Nana
tytuł oryginału: Nana
tłumaczenie: Zofia Karczewska-Markiewicz

wydawca: Państwowy Instytut wydawniczy 
liczba stron: 352

Alexander Dumas - Dama kameliowa

Alexander Dumas - Dama kameliowa

To moje drugie spotkanie z tą powieścią. Przeczytałam ją ponownie na wyzwanie czytelnicze na forum wizaz.pl, aby przypomnieć sobie fabułę. Mój pierwszy kontakt z historią Małgorzaty i Armanda nastąpił trzy lata temu w formie wizualnej - przypadkiem trafiłam na ekranizację w reżyserii Jerzego Antczaka (i tę bardzo polecam, jest niezwykle wierna fabule książkowej, choć film jest moim zdaniem ciut lepszy, na samym końcu zawsze płaczę podczas gdy lektura nie działa aż tak na moje emocje). I oczywiście zapragnęłam zapoznać się z literackim pierwowzorem, co nastąpiło parę tygodni później. A jeszcze później obejrzałam operę na motywach powieści Dumasa - "Traviatę", która do tej pory jest jedną z moich ulubionych.

Nie jest to wybitne dzieło, raczej typowy dla XIX wieku romans pełen ckliwości, wyznań i łez . Głębszej psychologii się tam dopatrywać nie należy, choć historia zawiera jednak pewne uniwersalne prawdy o ludziach, które mimo upływu lat i postępu cywilizacyjnego ludzkości nie straciły na aktualności. Osobiście uważam "Damę kameliową" za jedną z piękniejszych historii miłosnych XIX wieku.

Czytając powieść po raz pierwszy skupiałam się głównie na perypetiach miłosnych Małgorzaty i Armanda. Teraz, za drugim razem zwracałam baczniejszą uwagę na opisy życia kurtyzan w Paryżu XIXw. - w końcu o to chodzi w wyzwaniu czytelniczym. Ze światem kurtyzan mamy tutaj do czynienia pośrednio, gdyż autor skupił się głównie na wątku miłosnym, ale uważny czytelnik wyłapie z tekstu tu i ówdzie pewne fakty związane z życiem kurtyzan w ówczesnych czasach. Małgorzata jest – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – luksusową kurtyzaną, otacza się bogatymi mężczyznami, mogącymi zaspokoić jej wydumane zachcianki, to nie jest ot taka prostytutka, którą każdy może mieć.
Jeżeli chodzi o podejście społeczeństwa do takich kobiet trochę zdziwiło mnie jedno: za życia Małgorzata była podziwiana z daleka, podejrzewam, że nie tylko przez mężczyzn, pewnie zatrzymywała na sobie również spojrzenia kobiet. Nikt nie protestuje, kiedy ją widzi w teatrze czy operze, nikt nie opluwa na ulicy. Po jej śmierci do jej domu schodzą się ciekawskie panny chcące dowiedzieć się, jak wygląda dom kurtyzany od wewnątrz. A jak przychodzi do pochówku, to nagle są protesty, że ludzie nie zgodzą się aby obok ich zmarłych krewnych leżała prostytutka. Żywa im nie przeszkadza a umarła tak?

Bardzo nieprzychylnie jest przedstawione środowisko, w którym obraca się Małgorzata. To w dużej mierze bezduszne hieny żerujące na popularności i bogactwie bohaterki, przyjaciele tylko z nazwy, którzy są przy niej tylko wtedy, kiedy jej się powodzi a w trudnych chwilach opuszczają schorowaną i cierpiącą Małgorzatę, bo już w żaden sposób nie mogą jej wykorzystać do własnych potrzeb. Małgorzata doskonale zdaje sobie z tego sprawę i sama w pewnym momencie porusza ten temat, obnażając przed czytelnikiem prawdziwe oblicze swoich "przyjaciół":

"Wszystkim, którzy się kręcą wokół takich dziewcząt jak ja, zależy szczególnie na tym, żeby śledzić ich najbłahsze słowa, wyciągać konsekwencje z ich najmniej ważnych uczynków. Nie mamy oczywiście przyjaciół. Mamy samolubnych kochanków, którzy trwonią swój majątek nie dla nas, jak twierdzą ale dla zaspokojenia swej próżności.
Dla tych ludzi musimy być wesołe, kiedy oni są w dobrym humorze, zdrowe, kiedy oni chcą ucztować po nocy, sceptyczne tak jak oni. [...]
Nie należymy do siebie. Nie jesteśmy już istotami ludzkimi, lecz rzeczami. Jesteśmy pierwsze jeśli chodzi o ich miłość własną, ostatnie, jeśli chodzi o prawo do ich szacunku. Mamy przyjaciółki [...] w rodzaju Prudencji, ongiś kurtyzany, które ciągle jeszcze gustują w rozrzutności mimo że wiek już im na to nie pozwala. [...] Ich przyjaźń jest często niewolnicza, nigdy bezinteresowna. Nigdy nie udzielą nam rady, która nie dawałaby im zysku. Malo je obchodzi to, ze mamy dziesięciu kochanków więcej, byleby one mogły zyskać na tym suknie albo bransoletkę, byleby mogły od czasu do czasu przejechać się naszym powozem i bywać w naszej loży.[...] Nie oddają nam nigdy najdrobniejszej usługi, nie wyciągając od nas w zamian dwa razy tyle, ile jest warta."

Dlatego od razu wyczuła uczciwe zamiary Armanda wobec niej, choć nie omieszkała ostrzec go, co tak naprawdę znaczy być kurtyzaną i że taką osobę nie należy od razu obdarzać wyidealizowanym uczuciem, bo ma ono małe szanse na spełnienie. Bo podejście zakochanego w niej do szaleństwa Armanda, który mimo ostrzeżeń znajomych chciał widzieć w Małgorzacie nieskazitelną damę, było wprawdzie bardzo szlachetne ale mało realistyczne.

To piękna opowieść przede wszystkim o sile miłości i wielkim poświęceniu, trochę staroświecka ale jakże wspaniała lektura na smutne i zimne wieczory.

Nie dowiedziałam się z tej powieści niczego odkrywczego na temat życia kurtyzan,ale jeszcze kilka powieści na ten temat przede mną, więc może się to zmieni? Przede mną "Nana" Emila Zoli.

Moja ocena: 4,5/6

autor:Alexander Dumas syn
tytuł: Dama kameliowa
tytuł oryginału: Le Dame Aux Camelias
tłumaczenie: Stanisław Brucz

wydawca: Libros 
liczba stron: 223
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger