Wojciech Cejrowski - Wyspa na prerii

Wojciech Cejrowski - Wyspa na prerii


Jeszcze dwa lata temu nie przepadałam za panem Cejrowskim. „Boso przez świat” nie oglądałam (tematyka podróżnicza jakoś nigdy nie wzbudzała we mnie specjalnego zainteresowania), kojarzyłam przez mgłę jedynie „WC kwadrans”, który również nie zdobył mojej przychylności. Ogółem rzecz biorąc postać pana WC nie kojarzyła mi się dobrze. Zmieniło się to jakieś dwa lata temu za sprawą Lubego, który Cejrowskiego lubi i chętnie ogląda. Obejrzeliśmy razem kilka odcinków „Boso…” i spodobało mi się na tyle, że do dziś jeden odcinek programu towarzyszy nam zawsze podczas obiadu. Słuchamy też audycji radiowych z panem Wojtkiem, dwa razy byliśmy też na jego stand-upie (raz aż się popłakałam ze śmiechu!). Z wieloma poglądami Cejrowskiego się nie zgadzam, w wieloma zgadzam – lubię go słuchać, lubię go oglądać. A czy lubię Cejrowskiego czytać? No właśnie…

Na początku pojawił się pewien problem. Otóż Wojciech Cejrowski pisze tak jak mówi. Papla co mu ślina na język przyniesie, często zbacza z tematu albo mówi o rzeczach, które niczego do akcji nie wnoszą (w stylu: Siedzę na porczu. Nic nie robię. Siedzę i tak patrzę. Czuję się wolnym człowiekiem. Siedzę dalej….). Takie mówienie o niczym byle by mówić mocno mi działało na nerwy i w końcu zakończyło się odłożeniem książki na kilka-kilkanaście tygodni.

Wróciłam do niej kiedy zrobiło się luźniej w pracy i mogłam sobie spokojnie podczytywać ebooka. Począwszy mniej więcej od drugiej części zrobiło się już ciekawie a i narracja a la WC przestała mnie aż tak bardzo razić. Drugą połowę książki połknęłam dosyć szybko i nawet kilka razy aż łzy trysnęły mi do oczu ze śmiechu.

A o czym pan Wojtek opowiada? Ano o życiu codziennym w Arizonie – choć powinnam raczej napisać: o tym, jak przeżyć w mało przyjaznych człowiekowi warunkach panujących na prerii. Przedstawia krótką acz zawiłą historię wejścia w posiadanie małego rancza, powolne próby doprowadzenia go do stanu użyteczności (przez kilkanaście lat dom stał opuszczony) czy etapy wchodzenia w kowbojską społeczność.


Wszystko to z dużym poczuciem humoru ale i dystansem zarówno wobec siebie jak i otaczającej go rzeczywistości. Dowiecie się jak zrobić i wysuszyć pranie aby ubrań nie pokrył wszędobylski preriowy pył, jak minimalnym wysiłkiem posprzątać mieszkanie (przymocowujemy wszystko, co ma nie odfrunąć, otwieramy drzwi i okna na przestrzał a hulający dziko wiatr odwala robotę za nas), jak założyć przydomowy ogródek i dlaczego absolutnie musicie mieć przed domem trawnik, jak (świadomie lub nie) zwabić okoliczne zwierzęta, dlaczego przejechanie na drodze skunksa może skończyć się kilkudniowym ostracyzmem społecznym, skąd u wszystkich sąsiadów tabliczki z napisem ‘we don’t dial 911’ i dlaczego nawet na własnym terenie położonym gdzieś na pustkowiu nie należy poruszać się nago (to moja ulubiona historia, przy której omal nie popłakałam się ze śmiechu). A jak dodacie do tego opowieści o lokalnych dziwakach czy kawały jakimi raczą się mieszkańcy małego miasteczka, w którym Mr Gringo się osiedlił, otrzymacie książkę, która wprost genialnie poprawia humor ale i uczy dystansu do świata i różnych problemów.

Jako że czytałam ebooka nie miałam przyjemności kontaktu z – jak niesie blogerska fama – przepięknym wydaniem książki z mnóstwem zdjęć i ilustracji. Ale nadrobię to podczas najbliższej wizyty w księgarni.

I oczywiście nie mam już wątpliwości czy sięgnę po inne książki pana WC. Sięgnę i to z największą przyjemnością!

Moja ocena: 5/6
Marie Kondo - Magia sprzątania

Marie Kondo - Magia sprzątania


Zacznę od tego, czym ta książka nie jest. Na pewno nie jest to poradnik, z którego dowiemy się jak efektywnie sprzątać kuchnię czy łazienkę – tak aby poszło szybko i sprawnie. Jeśli nie wiecie czy zacząć od mycia podłogi czy może blatu kuchennego, czy najpierw wyszorować wannę czy umywalkę – skierujcie się raczej w stronę perfekcyjnej pani domu czy innych tego typu „ekspertek”. Książka Marie Kondo traktuje o zupełnie innym rodzaju sprzątania – o generalnych porządkach, podczas których pozbywacie się większości rzeczy, czego efektem jest nie tylko czyste i schludne otoczenie ale i świeży umysł plus więcej życiowej energii na co dzień (uwaga! To nie ma nic wspólnego z feng shui).

Mam z Marie Kondo wiele wspólnego. Zdobyła moją sympatię niemal od pierwszej strony, gdyż czytając o jej temperamencie i różnego rodzaju schizach ujrzałam w niej odbicie samej siebie. Jestem osobą bardzo uporządkowaną i mam hopla na punkcie organizacji przestrzeni wokół mnie, zwłaszcza pod kątem segregowania, katalogowania i przechowywania różnego rodzaju istotnych dla mnie papierów. Podobnie jak autorka mam za sobą okresy porządkowych szaleństw i terroryzowania rodziny pod tym kątem. Do wielu swoich dziwactw nie przyznaję się publicznie, aby ludzie nie wzięli mnie za wariatkę. Luby nazywa to nerwicą natręctw (może coś w tym jest) i śmieje się ze mnie dobrodusznie za każdym razem kiedy widzi kolejny mój ‘atak’.

Jednak metoda „konmari” opracowana przez autorkę nie przemawia do mnie w 100%. Według Marie Kondo „skuteczne sprzątanie obejmuje dwa niezbędne działania: wyrzucanie rzeczy i podejmowanie decyzji, gdzie pozostałe przechowywać.”[1] Zgadzam się z tym stwierdzeniem z jednym małym ‘ale’. Zagracone mieszkanie owszem najlepiej jest doprowadzić do porządku poprzez pozbycie się większości rzeczy, jednak z mojego doświadczenia wynika, że metoda selekcji ‘zadaj sobie pytanie czy dana rzecz sprawia ci radość, jeśli nie to ją wyrzuć” nie sprawdza się u wszystkich. Wyrzuciłam w swoim życiu wiele rzeczy, których pozbycia się po kilku miesiącach (a czasem nawet latach) bardzo żałowałam. Poza tym wiem już, że np. w przypadku ubrań niechodzenie w danym ciuszku przez rok wcale nie oznacza, że już mi się znudził albo przestał podobać. Wielokrotnie zdarzało się, że po tych dwóch latach leżenia ciucha w szafie nagle odkrywałam go na nowo i chodziłam w nim niemal do zdarcia. Metoda ‘konmari’ powinna być moim zdaniem uzupełniona jeszcze o umiejętność odmawiania sobie kupowania wciąż nowych przedmiotów, które zagracają nasze mieszkanie. Wtedy ma szansę na 100% powodzenie.

Nie zgadzam się także w pełni z proponowaną przez Kondo metodą przechowywania ubrań. Nie będę wchodzić w szczegóły, gdyż jest to temat na osobną (i to długą!) notkę a poza tym uważam, że każdy czytelnik powinien sam osądzić jej przydatność pod kątem własnego życia, preferencji, możliwości przestrzennych itp. Do mojego sposobu życia i organizacji przestrzeni metoda ta nie pasuje w 100% ale to nie znaczy, że nie można wyciągnąć z niej czegoś dla siebie – ja np. po lekturze jednego z rozdziałów uporządkowałam na nowo szufladę z rajstopami i tutaj muszę przyznać, że metoda pani Kondo sprawdza się wprost genialnie!



Nie byłabym prawdziwą książkoholiczką gdybym nie wspomniała tutaj o rozdziale poświęconym czystce książek. Już samo pisanie na ten temat sprawia mi ból serca ale muszę, po prostu muszę wyrazić moje oburzenie i zniesmaczenie tym, co zachwala Marie Kondo. Otóż autorka chwali się nie tylko tym, ile książek udało jej się wyrzucić na śmietnik (!!!) ale także tym, gdzie przechowuje kilka pozostałych a stoją sobie one… uwaga: na półce w szafce na buty. Nie wiem, co mam napisać, wydaje mi się, że jedynym sensownym komentarzem będzie poniższe zdjęcie:



Wyrzucanie książek do śmietnika jest dla mnie taką samą zbrodnią jak palenie ich na stosie. Przecież można je rozdać znajomym, oddać do biblioteki (także takiej ‘mobilnej’) albo do szpitala czy domu starców, gdzie ktoś na pewno się z nich ucieszy i je przeczyta. Ale wyrzucać tak po prostu do śmieci…? Brrrr, zgroza! Mam do książek nabożny stosunek, stanowią one ważną część mojego życia i – no cóż, powiedzmy to wprost – zajmują sporą powierzchnię w moim mieszkaniu. Nawet wchodząc w związek z mężczyzną, zawsze podkreślałam swoją miłość do literatury i dobitnie dawałam do zrozumienia, że wiążąc się ze mną wiążesz się także z ponad tysiącem egzemplarzy mojego księgozbioru. O ile męczy mnie zbyt duża ilość przedmiotów i mebli, które zagracają mieszkanie, tak książek mogę mieć tysiące i wcale nie przeszkadza mi, że leżą one dosłownie wszędzie. Zresztą, nie wykluczam, że za kilkanaście lat moje mieszkanie może wyglądać podobnie jak na poniższym obrazku ;-)


Moje ogólne wrażenia z lektury są pozytywne, choć mam do tej książki kilka zastrzeżeń. Jest napisana nieco chaotycznie, z dużą ilością powtórzeń (a wydawałoby się, że osoba mająca świra na punkcie porządku i odpowiedniej organizacji przestrzeni będzie potrafiła też właściwie uporządkować treść pisanej przez siebie książki). Tak właściwie to przez większość czasu miałam wrażenie, że czytam w kółko to samo tylko inaczej ubrane w słowa. Nie należy także zapominać, że Marie Kondo opisuje w swoim poradniku doświadczenia z japońskimi klientami (wskazuje na to także podtytuł: „Japońska sztuka porządkowania i organizacji”) a jak wiemy jest to odmienna kultura od naszej, więc do wielu zaleceń należy podejść z dużym dystansem.

Jeżeli czujecie, że Wasze mieszkanie jest zagracone, że nie potraficie swobodnie żyć w takiej przestrzeni, przeczytajcie „Magię sprzątania”. Wiem z własnego doświadczenia, że oczyszczanie przestrzeni pomaga także oczyścić umysł a poradnik Marie Kondo to naprawdę fajna i inspirująca pozycja. Wielu czytelników twierdzi, że po przeczytaniu tej książki od razu chce się zacząć sprzątać i ja tę tezę potwierdzam :-) Nie traktujcie jednak zbyt serio wszystkich zaleceń pani Kondo, filtrujcie metodę ‘konmari’ przez pryzmat własnych doświadczeń, odczuć, możliwości i upodobań, wybierajcie z niej tylko to, co do Was przemawia i jest zgodne z Waszym trybem życia.

Moja ocena: 5/6


1 Marie Kondo, Magia sprzątania. Japońska sztuka porządkowania i organizacji, wyd. MUZA S.A., Warszawa 2015, str 54
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger