Paulo Coelho - Być jak płynąca rzeka. Myśli i impresje 1998-2005

Paulo Coelho - Być jak płynąca rzeka. Myśli i impresje 1998-2005


Kto by pomyślał, że po gigantycznym rozczarowaniu "Alchemikiem" kilka lat temu zechcę jeszcze kiedykolwiek sięgnąć po twórczość Coelho! Jak widać los bywa przewrotny i podtyka czasem pod nos książki, które pozwalają spojrzeć na nielubianych autorów nieco łaskawszym okiem.

Nie, nie stałam się nagle miłośniczką tego brazylijskiego pisarza. Ale przyznać muszę, że "Być jak płynąca rzeka", zbiór krótkich tekstów publikowanych w różnych gazetach i portalach internetowych na całym świecie, dostarczył mi kilka chwil zadumy i uśmiechu. Sporo tu tekstów typowych da Coelho - płytkich, pseudofilozoficznych ale da się wyłuskać kilka perełek - opowieści trafiających do serca, wywołujących zadumę czy przynoszących ukojenie dla skołatanych myśli.

Patrzę na świat w podobny do Coelho sposób, jednak w przeciwieństwie do niego nie ubieram mojej filozofii życia w pseudointelektualne szaty. Ogólnie rzecz biorąc książkę czytało mi się przyjemnie, okazała się dobrym czytadłem do tramwaju i przede wszystkim dała mi do zrozumienia, by nie przekreślać żadnego twórcy raz na zawsze tylko przyjmować wszystko z otwartym sercem i umysłem.

Moja ocena: 4/6

autor: Paulo Coelho
tytuł: Być jak płynąca rzeka. Myśli i impresje 1998-2005
tytuł oryginału Ser como o rio que flui... 
tłumaczenie: Zofia Stanisławska-Kocińska
wydawnictwo: Świat Książki
liczba stron: 288




Banana Yoshimoto - Kitchen/Moonlight Shadow

Banana Yoshimoto - Kitchen/Moonlight Shadow


W tym tygodniu skończyłam czytać dwa opowiadania Banany Yoshimoto i nie wiem, czy będę w stanie opisać słowami mój zachwyt prozą tej japońskiej pisarki. Skradła mi serce i duszę.

Imię Banana to pseudonim artystyczny, który powstał z uwielbienia tej japońskiej pisarki dla kwiatów bananowca. Swoje pierwsze opowiadanie Mahoko Yoshimoto stworzyła w wieku 22 lat, co jest dosyć zaskakującym faktem jak na tak dojrzale piękną i przejmująco smutną opowieść.

Tematyka „Kitchen” i „Moonlight Shadow” krąży wokół samotności, żałoby i prób radzenia sobie po stracie bliskich osób. Nie ma sensu opisywać fabuł, w opowiadaniach dzieje się niewiele, o wiele ważniejszy jest panujący w nich klimat i to, co wyłania się spomiędzy czytanych wersów. Yoshimoto tworzy niesamowity klimat, kojarzy mi się on z prozą Murakamiego. Sporo tu smutku i melancholii ale cierpienie bohaterów okraszone jest szczyptą magii zaklętej w zwykłej codzienności.

Króciutkie „Moonlight Shadow” zachwyciło mnie bardziej niż „Kitchen”, wydało się się bardziej magiczne i baśniowe (może przez tzw. fenomen Tanabaty – uwielbiam takie historie wplecione w fabułę książki! 😍💖)

Najbardziej zachwycił mnie język opowiadań - prosty a mimo to niesamowicie lekki i poetycki. Yoshimoto tworzy słowami bardzo plastyczne obrazy, które zachwycają swym pięknem i melancholią. Zaznaczę jednak, że czytałam książkę po niemiecku, więc nie wiem, czy polski przekład jest równie zachwycający.

Niemieckie wydanie zawiera na końcu bardzo ciekawy esej Giorgia Amitrano, dzięki któremu czytelnik może zapoznać się z genezą twórczości Yoshimoto oraz zrozumieć jej metodę artystycznego przekazu – co ukształtowało jej sposób pisania i w kontrze do czego stoi. Dzięki temu czytelnik jest w stanie lepiej zrozumieć przedstawiony przez autorkę model rodziny, partnerstwa czy rolę kobiety w japońskim społeczeństwie.

Banana Yoshimoto to moje wielkie odkrycie literackie tego roku, z całą pewnością zapoznam się z całą jej twórczością.

Moja ocena: 6/6 

autor: Banana Yoshimoto
tytuł: Kitchen/Moonlight Shadow
tłumaczenie: Wolfgang E. Schlecht
wydawnictwo: Diogenes
liczba stron: 208 

Elizabeth Gaskell - Północ i Południe

Elizabeth Gaskell - Północ i Południe


„O, był taki serial z Patrickiem Swayze!” – słyszę za każdym razem kiedy ktoś dowiaduje się, że czytałam „Północ i Południe”. Owszem, był taki serial na podstawie powieści Amerykanina Johna Jakesa a jego fabuła koncentrowała się na czasach wojny secesyjnej. Ja natomiast czytałam powieść dziewiętnastowiecznej brytyjskiej pisarki Elizabeth Gaskell, która w swoim dziele konfrontuje rolnicze Południe Anglii z przemysłową Północą.

Główną bohaterką powieści jest panna Margaret Hale, wychowana na południu kraju skromna i dobrze wykształcona córka pastora. W wyniku pewnych decyzji podjętych przez ojca zmuszona zostaje wraz z rodziną do przeprowadzki na północ Anglii, do przemysłowego miasta Milton, gdzie jej ojciec podjął się zawodu prywatnego nauczyciela. Zderzenie dwóch tak różnych krain geograficznych ma niemały wpływ na zdrowie i psychikę naszych bohaterów. Cierpi na tym głównie hipochondryczna moim zdaniem matka Margaret, która nie potrafi pogodzić się z klimatem panującym w nowym miejscu zamieszkania i z wolna popada w depresję. Jedynym uczniem pastora Hale’a jest John Thornton, młody dziedzic majątku i właściciel miejscowej fabryki bawełny. Margaret od samego początku nie pała sympatią do pana Thorntona, poddając w wątpliwość jego metody zatrudniania miltońskiej biedoty. On z kolei żywi względem córki swego nauczyciela bardzo ciepłe uczucia, choć wrodzona powaga i konwenanse każą mu trzymać swe serce na wodzy. Zbieg niefortunnych okoliczności oraz szereg nieporozumień ostatecznie rozdzieli tę dwójkę. Jednak wzgardzony przez Margaret John kocha i podziwia ją z daleka, nie mogąc o niej zapomnieć.


Jeżeli jesteście złaknieni (a raczej złaknione – bo przecież po tego rodzaju książki sięgają przede wszystkim kobiety) pięknej historii miłosnej, gorących uczuć, wzruszeń i dowodów wierności głównie ze strony mężczyzny, nie mogłyście trafić lepiej. „Północ i Południe” to jednostronna historia miłosna, taka gdzie to mężczyzna kocha, cierpi i tęskni do kobiety, która jego uczucia ma za nic. Ileż razy miałam ochotę porwać książkę na strzępy, ileż razy załamywałam ręce, klęłam pod nosem na Margaret i miałam ochotę wejść do powieści, potrząsnąć porządnie bohaterką i nawrzeszczeć na nią, ileż razy wzdychałam i omdlewałam czytając jak pięknie potrafi kochać taki mężczyzna jak John Thornton… A wierzcie mi, rzadko trafiam na książki, w których opisywane są uczucia mężczyzny wobec kobiety a nie odwrotnie i to opisywane tak prawdziwie i wzruszająco. Ale nie sądźcie, że macie do czynienia z jakimś tanim romansem pokroju harlequina. Elizabeth Gaskell może dumnie stanąć obok takich pisarek jak Jane Austen czy Charlotte Bronte, bo reprezentuje podobne spojrzenie na ówczesny świat i równie dobrze pisze o uczuciach targających bohaterami.

O ile z miejsca polubiłam Johna Thorntona i umieściłam go wśród moich (licznych, przyznać muszę) najukochańszych męskich bohaterów literackich, tak przez długi czas nie mogłam obdarzyć sympatią Margaret. Niby reprezentuje typ kobiety, którą lubię: jest inteligentna, oczytana, nudzą ją babskie rozmowy o fatałaszkach czy robótkach ręcznych, dużo bardziej interesują ją bieżące sprawy społeczno-polityczne, posiada własne zdanie na dany temat i nie boi się go przedstawić a jednak niemal do samego końca działała mi na nerwy. Być może winną mej niechęci była jej irytująca uległość i służalczość wobec rodziców, postawa mi zupełnie obca.



Powieść miejscami się dłuży ale generalnie czyta się ją z zainteresowaniem. Kontrast między sielskim życiem na południu a trudami egzystencji w uprzemysłowionym mieście jest przedstawiony szczegółowo, co ułatwia czytelnikowi zrozumienie całej problematyki. Jako że sama wychowałam się i mieszkam w mieście znanym z przemysłu włókienniczego, nie miałam najmniejszego problemu z odnalezieniem się w scenerii, jaką funduje nam Gaskell.
Ostatnie strony czytałam z wypiekami na twarzy, obłędem w oczach i trzepoczącym sercem - jak to wszystko się zakończy? Czy oni w końcu będą razem? Traf chciał, że akurat ostatnie rozdziały czytałam w tramwaju a z ostatniego przystanku miał mnie odebrać Luby samochodem. Wysiadłam na pętli, usiadłam na ławeczce i dopiero jak przeczytałam ostatnie zdanie dałam znać Lubemu, że może po mnie przyjechać. Niech to więc będzie dowód na to, jakie emocje wywołuje ta książka!

Na podstawie powieści powstał w 2004r serial z Richardem Armitagem w roli pana Thorntona. Jeszcze nie miałam przyjemności go obejrzeć ale już patrząc na gify w Internecie jestem w Armitagu zakochana ;-)

Moja ocena: 5/6
Ewa Błaszczyk, Agnieszka Litorowicz-Siegert - Lubię żyć

Ewa Błaszczyk, Agnieszka Litorowicz-Siegert - Lubię żyć


Zazwyczaj nie czytam książek gwiazd show-businessu. Nie interesuje mnie ich świat, zwłaszcza że większość z tych „gwiazd” nie reprezentuje sobą nic ciekawego. Z Ewą Błaszczyk jest jednak nieco inaczej. Od razu powiem, że kojarzę tylko jedną rolę aktorską pani Ewy – tą z serialu „Zmiennicy”. Polska kinematografia nie leży w kręgu moich zainteresowań, stąd też u mnie nikła wiedza w tym temacie. Wiem natomiast, że jest to aktorka lubiąca role trudne, niejednoznaczne, takie które można poddać głębokiej analizie psychologicznej.

To, co przyciągnęło mnie do pani Ewy to jej postawa życiowa po śmierci męża i wypadku córki Oli. Jak silną osobowość, jak silną nadzieję i wiarę w życie trzeba mieć by po takiej tragedii nie zwariować?

„Lubię żyć” to wywiad-rzeka z aktorką, matką i szefową fundacji „AKogo?”. O wszystkich tych życiowych rolach pani Ewa opowiada z optymizmem i wiarą, że los nie obdarzył jej ciężarem, którego nie mogłaby udźwignąć. Bije od niej spokój i pewien rodzaj ‘swojskości’, nie uświadczycie tu kapryśnej gwiazdy z przerostem ambicji. Nawet w rozmowie o ciuchach i kosmetykach daleko pani Ewie do osoby, której można przypiąć etykietkę 'próżnej damulki'.

Zaskoczeniem było dla mnie to, jak wiele mam z panią Ewą wspólnego – bardzo podobnie patrzymy na wiele spraw, mamy zbliżone podejście do życia i świata (poza kwestią wiary i religii...).

Rozmowa wzbogacona została o zdjęcia aktorki i jej rodziny z prywatnego archiwum.

Polecam Wam tę pozycję na leniwe popołudnie przy kawie czy herbacie. To nie jest książka do czytania w komunikacji miejskiej czy w kolejce do lekarza – warto poznać ją w ciszy, by móc choć na chwilę zadumać się przy lekturze.

Moja ocena: 4,5/6
Dawno nie było stosiku

Dawno nie było stosiku

No właśnie, jak w temacie :-)

Znalazłam chwilę aby obfotografować zdobycze książkowe z minionego półrocza. Większość pochodzi z wyprzedaży w Biedronce, Matrasie, na stronie wyd. Muza.




Wojciech Cejrowski - Wyspa na prerii

Wojciech Cejrowski - Wyspa na prerii


Jeszcze dwa lata temu nie przepadałam za panem Cejrowskim. „Boso przez świat” nie oglądałam (tematyka podróżnicza jakoś nigdy nie wzbudzała we mnie specjalnego zainteresowania), kojarzyłam przez mgłę jedynie „WC kwadrans”, który również nie zdobył mojej przychylności. Ogółem rzecz biorąc postać pana WC nie kojarzyła mi się dobrze. Zmieniło się to jakieś dwa lata temu za sprawą Lubego, który Cejrowskiego lubi i chętnie ogląda. Obejrzeliśmy razem kilka odcinków „Boso…” i spodobało mi się na tyle, że do dziś jeden odcinek programu towarzyszy nam zawsze podczas obiadu. Słuchamy też audycji radiowych z panem Wojtkiem, dwa razy byliśmy też na jego stand-upie (raz aż się popłakałam ze śmiechu!). Z wieloma poglądami Cejrowskiego się nie zgadzam, w wieloma zgadzam – lubię go słuchać, lubię go oglądać. A czy lubię Cejrowskiego czytać? No właśnie…

Na początku pojawił się pewien problem. Otóż Wojciech Cejrowski pisze tak jak mówi. Papla co mu ślina na język przyniesie, często zbacza z tematu albo mówi o rzeczach, które niczego do akcji nie wnoszą (w stylu: Siedzę na porczu. Nic nie robię. Siedzę i tak patrzę. Czuję się wolnym człowiekiem. Siedzę dalej….). Takie mówienie o niczym byle by mówić mocno mi działało na nerwy i w końcu zakończyło się odłożeniem książki na kilka-kilkanaście tygodni.

Wróciłam do niej kiedy zrobiło się luźniej w pracy i mogłam sobie spokojnie podczytywać ebooka. Począwszy mniej więcej od drugiej części zrobiło się już ciekawie a i narracja a la WC przestała mnie aż tak bardzo razić. Drugą połowę książki połknęłam dosyć szybko i nawet kilka razy aż łzy trysnęły mi do oczu ze śmiechu.

A o czym pan Wojtek opowiada? Ano o życiu codziennym w Arizonie – choć powinnam raczej napisać: o tym, jak przeżyć w mało przyjaznych człowiekowi warunkach panujących na prerii. Przedstawia krótką acz zawiłą historię wejścia w posiadanie małego rancza, powolne próby doprowadzenia go do stanu użyteczności (przez kilkanaście lat dom stał opuszczony) czy etapy wchodzenia w kowbojską społeczność.


Wszystko to z dużym poczuciem humoru ale i dystansem zarówno wobec siebie jak i otaczającej go rzeczywistości. Dowiecie się jak zrobić i wysuszyć pranie aby ubrań nie pokrył wszędobylski preriowy pył, jak minimalnym wysiłkiem posprzątać mieszkanie (przymocowujemy wszystko, co ma nie odfrunąć, otwieramy drzwi i okna na przestrzał a hulający dziko wiatr odwala robotę za nas), jak założyć przydomowy ogródek i dlaczego absolutnie musicie mieć przed domem trawnik, jak (świadomie lub nie) zwabić okoliczne zwierzęta, dlaczego przejechanie na drodze skunksa może skończyć się kilkudniowym ostracyzmem społecznym, skąd u wszystkich sąsiadów tabliczki z napisem ‘we don’t dial 911’ i dlaczego nawet na własnym terenie położonym gdzieś na pustkowiu nie należy poruszać się nago (to moja ulubiona historia, przy której omal nie popłakałam się ze śmiechu). A jak dodacie do tego opowieści o lokalnych dziwakach czy kawały jakimi raczą się mieszkańcy małego miasteczka, w którym Mr Gringo się osiedlił, otrzymacie książkę, która wprost genialnie poprawia humor ale i uczy dystansu do świata i różnych problemów.

Jako że czytałam ebooka nie miałam przyjemności kontaktu z – jak niesie blogerska fama – przepięknym wydaniem książki z mnóstwem zdjęć i ilustracji. Ale nadrobię to podczas najbliższej wizyty w księgarni.

I oczywiście nie mam już wątpliwości czy sięgnę po inne książki pana WC. Sięgnę i to z największą przyjemnością!

Moja ocena: 5/6
Marie Kondo - Magia sprzątania

Marie Kondo - Magia sprzątania


Zacznę od tego, czym ta książka nie jest. Na pewno nie jest to poradnik, z którego dowiemy się jak efektywnie sprzątać kuchnię czy łazienkę – tak aby poszło szybko i sprawnie. Jeśli nie wiecie czy zacząć od mycia podłogi czy może blatu kuchennego, czy najpierw wyszorować wannę czy umywalkę – skierujcie się raczej w stronę perfekcyjnej pani domu czy innych tego typu „ekspertek”. Książka Marie Kondo traktuje o zupełnie innym rodzaju sprzątania – o generalnych porządkach, podczas których pozbywacie się większości rzeczy, czego efektem jest nie tylko czyste i schludne otoczenie ale i świeży umysł plus więcej życiowej energii na co dzień (uwaga! To nie ma nic wspólnego z feng shui).

Mam z Marie Kondo wiele wspólnego. Zdobyła moją sympatię niemal od pierwszej strony, gdyż czytając o jej temperamencie i różnego rodzaju schizach ujrzałam w niej odbicie samej siebie. Jestem osobą bardzo uporządkowaną i mam hopla na punkcie organizacji przestrzeni wokół mnie, zwłaszcza pod kątem segregowania, katalogowania i przechowywania różnego rodzaju istotnych dla mnie papierów. Podobnie jak autorka mam za sobą okresy porządkowych szaleństw i terroryzowania rodziny pod tym kątem. Do wielu swoich dziwactw nie przyznaję się publicznie, aby ludzie nie wzięli mnie za wariatkę. Luby nazywa to nerwicą natręctw (może coś w tym jest) i śmieje się ze mnie dobrodusznie za każdym razem kiedy widzi kolejny mój ‘atak’.

Jednak metoda „konmari” opracowana przez autorkę nie przemawia do mnie w 100%. Według Marie Kondo „skuteczne sprzątanie obejmuje dwa niezbędne działania: wyrzucanie rzeczy i podejmowanie decyzji, gdzie pozostałe przechowywać.”[1] Zgadzam się z tym stwierdzeniem z jednym małym ‘ale’. Zagracone mieszkanie owszem najlepiej jest doprowadzić do porządku poprzez pozbycie się większości rzeczy, jednak z mojego doświadczenia wynika, że metoda selekcji ‘zadaj sobie pytanie czy dana rzecz sprawia ci radość, jeśli nie to ją wyrzuć” nie sprawdza się u wszystkich. Wyrzuciłam w swoim życiu wiele rzeczy, których pozbycia się po kilku miesiącach (a czasem nawet latach) bardzo żałowałam. Poza tym wiem już, że np. w przypadku ubrań niechodzenie w danym ciuszku przez rok wcale nie oznacza, że już mi się znudził albo przestał podobać. Wielokrotnie zdarzało się, że po tych dwóch latach leżenia ciucha w szafie nagle odkrywałam go na nowo i chodziłam w nim niemal do zdarcia. Metoda ‘konmari’ powinna być moim zdaniem uzupełniona jeszcze o umiejętność odmawiania sobie kupowania wciąż nowych przedmiotów, które zagracają nasze mieszkanie. Wtedy ma szansę na 100% powodzenie.

Nie zgadzam się także w pełni z proponowaną przez Kondo metodą przechowywania ubrań. Nie będę wchodzić w szczegóły, gdyż jest to temat na osobną (i to długą!) notkę a poza tym uważam, że każdy czytelnik powinien sam osądzić jej przydatność pod kątem własnego życia, preferencji, możliwości przestrzennych itp. Do mojego sposobu życia i organizacji przestrzeni metoda ta nie pasuje w 100% ale to nie znaczy, że nie można wyciągnąć z niej czegoś dla siebie – ja np. po lekturze jednego z rozdziałów uporządkowałam na nowo szufladę z rajstopami i tutaj muszę przyznać, że metoda pani Kondo sprawdza się wprost genialnie!



Nie byłabym prawdziwą książkoholiczką gdybym nie wspomniała tutaj o rozdziale poświęconym czystce książek. Już samo pisanie na ten temat sprawia mi ból serca ale muszę, po prostu muszę wyrazić moje oburzenie i zniesmaczenie tym, co zachwala Marie Kondo. Otóż autorka chwali się nie tylko tym, ile książek udało jej się wyrzucić na śmietnik (!!!) ale także tym, gdzie przechowuje kilka pozostałych a stoją sobie one… uwaga: na półce w szafce na buty. Nie wiem, co mam napisać, wydaje mi się, że jedynym sensownym komentarzem będzie poniższe zdjęcie:



Wyrzucanie książek do śmietnika jest dla mnie taką samą zbrodnią jak palenie ich na stosie. Przecież można je rozdać znajomym, oddać do biblioteki (także takiej ‘mobilnej’) albo do szpitala czy domu starców, gdzie ktoś na pewno się z nich ucieszy i je przeczyta. Ale wyrzucać tak po prostu do śmieci…? Brrrr, zgroza! Mam do książek nabożny stosunek, stanowią one ważną część mojego życia i – no cóż, powiedzmy to wprost – zajmują sporą powierzchnię w moim mieszkaniu. Nawet wchodząc w związek z mężczyzną, zawsze podkreślałam swoją miłość do literatury i dobitnie dawałam do zrozumienia, że wiążąc się ze mną wiążesz się także z ponad tysiącem egzemplarzy mojego księgozbioru. O ile męczy mnie zbyt duża ilość przedmiotów i mebli, które zagracają mieszkanie, tak książek mogę mieć tysiące i wcale nie przeszkadza mi, że leżą one dosłownie wszędzie. Zresztą, nie wykluczam, że za kilkanaście lat moje mieszkanie może wyglądać podobnie jak na poniższym obrazku ;-)


Moje ogólne wrażenia z lektury są pozytywne, choć mam do tej książki kilka zastrzeżeń. Jest napisana nieco chaotycznie, z dużą ilością powtórzeń (a wydawałoby się, że osoba mająca świra na punkcie porządku i odpowiedniej organizacji przestrzeni będzie potrafiła też właściwie uporządkować treść pisanej przez siebie książki). Tak właściwie to przez większość czasu miałam wrażenie, że czytam w kółko to samo tylko inaczej ubrane w słowa. Nie należy także zapominać, że Marie Kondo opisuje w swoim poradniku doświadczenia z japońskimi klientami (wskazuje na to także podtytuł: „Japońska sztuka porządkowania i organizacji”) a jak wiemy jest to odmienna kultura od naszej, więc do wielu zaleceń należy podejść z dużym dystansem.

Jeżeli czujecie, że Wasze mieszkanie jest zagracone, że nie potraficie swobodnie żyć w takiej przestrzeni, przeczytajcie „Magię sprzątania”. Wiem z własnego doświadczenia, że oczyszczanie przestrzeni pomaga także oczyścić umysł a poradnik Marie Kondo to naprawdę fajna i inspirująca pozycja. Wielu czytelników twierdzi, że po przeczytaniu tej książki od razu chce się zacząć sprzątać i ja tę tezę potwierdzam :-) Nie traktujcie jednak zbyt serio wszystkich zaleceń pani Kondo, filtrujcie metodę ‘konmari’ przez pryzmat własnych doświadczeń, odczuć, możliwości i upodobań, wybierajcie z niej tylko to, co do Was przemawia i jest zgodne z Waszym trybem życia.

Moja ocena: 5/6


1 Marie Kondo, Magia sprzątania. Japońska sztuka porządkowania i organizacji, wyd. MUZA S.A., Warszawa 2015, str 54
Sharon Owens - Herbaciarnia pod Morwami (audiobook)

Sharon Owens - Herbaciarnia pod Morwami (audiobook)


Jeśli macie ochotę na ciepłą i kojącą lekturę na letnie popołudnia, to nie sięgajcie po „Herbaciarnię pod Morwami” autorstwa Sharon Owens. Zwiodła mnie urocza okładka oraz całkiem sensownie brzmiący opis fabuły ale treść i atmosfera powieści zupełnie rozminęły się z moimi oczekiwaniami.

Akcja powieści Sharon Owens umiejscowiona jest w Belfaście, gdzie przy ulicy Morwowej znajduje się herbaciarnia prowadzona przez znudzone sobą małżeństwo. Daniel poświęca się w 100% prowadzeniu lokalu i chłodno odnosi się do pomysłów żony dotyczących modernizacji miejsca, na które Penny nie może już patrzeć. Herbaciarnia jest miejscem, w którym splatają się drogi życiowe wszystkich bohaterów tej książki – są oni stałymi gośćmi bądź trafiają tam przypadkiem. Spotykamy tu więc dwie podstarzałe stare panny bliźniaczki, niespełnioną i niedocenianą malarkę pisującą miłosne listy do Nicolasa Cage’a, otyłą żonę zdradzaną przez męża, dziennikarkę poszukującą utraconą kilkanaście lat temu miłość…

Zdecydowana większość tych ludzi nie wzbudza sympatii. Nie ma tu wesołych pogawędek przy kawie i cieście, wzajemnego wspierania się w potrzebie, dzielenia się dobrym słowem i pozytywnymi myślami. Są rozczarowane sobą i nie potrafiące ze sobą rozmawiać małżeństwa, zdewociałe i konserwatywne w swym światopoglądzie stare panny czy niezrównoważone emocjonalnie i nieprzystosowane do życia artystki-dziwaczki. Nie ma tu miejsca na radość, z każdej strony wylewają się żal, pretensje, zadufanie i złośliwość. Wysłuchałam audiobooka do końca tylko ze względu na ciekawość jak potoczą się losy Petera i Clare – czy odnajdą się po tylu latach?

Pierwszy raz słuchałam audiobooka czytanego przez kobietę i stwierdzam, że zdecydowanie preferuję w tej roli głos męski. Joanna Jędryka czyta z dosyć denerwującą manierą (nie jestem w tym poglądzie odosobniona, nawet Luby stwierdził któregoś dnia, że nie jest w stanie jej słuchać), zbyt usilnie stara się odpowiednio modulować głos, przez co niestety tylko pogłębiła moją niechęć do bohaterów.

Sharon Owens oprócz pisania powieści jest także malarką. Obrazy przez nią tworzone przemawiają do mnie znacznie bardziej niż jej proza…

Moja ocena: 2/6 

autor: Sharon Owens
tytuł: Herbaciarnia pod Morwami
tytuł oryginału: The Tea House On Mulberry Street
forma: audiobook
czas trwania: 10h 48min
czyta: Joanna Jędryka


Katarzyna Michalak - Spełnienia marzeń!

Katarzyna Michalak - Spełnienia marzeń!


Pierwszy raz sięgnęłam po powieść pani Michalak i myślę, że jednocześnie jest to mój ostatni kontakt z jej twórczością. Wybór tytułu jest zupełnie przypadkowy, miałam ochotę na lekkie czytadło do pracy i trafiłam akurat na „Spełnienia marzeń”, które w tamtym momencie było jej najnowszą książką.

Jest to historia dwójki młodych ludzi gorzko doświadczonych przez los. Osiemnastoletnia Klaudia jest ofiarą przemocy w rodzinie a niewiele od niej starszy Kamil stracił wzrok w wyniku brutalnego pobicia przez chuliganów. Ścieżki tych dwojga zbiegają się w momencie, w którym Klaudia odpowiada na ogłoszenie o pracę – opiekę nad niewidomym Kamilem. Relacje między bohaterami są trudne i napięte, oboje są przecież nieufni i ostrożni w kontaktach z innymi ludźmi. Powoli jednak uczą się przełamywać swoje uprzedzenia i oswajać lęki i choć uczucie, które ich połączy wniesie w ich życie nieco ciepła i słońca, będą musieli stawić czoła wielu przeciwnościom na drodze do własnego szczęścia.

Pani Michalak nie operuje wyszukanym językiem ale gatunek do jakiego zalicza się jej książki nie jest w tym względzie wymagający. Stylem jakim posługuje się autorka, zwłaszcza w opisach potępianych społecznie zachowań czy charakterystyki czarnych charakterów nie powstydziłby się najlepszy reporter Faktu lub Super Expressu. Bohaterowie są płascy, jednowymiarowi, w większości przypadków mocno irytujący a poziomem swojej głupoty i ciasnotą poglądów wprawiają czytelnika w osłupienie. Ich zachowania oparte są na stereotypach, brak tu pogłębionej psychologii postaci. Główna bohaterka zachowuje się wybitnie niedojrzale i niemal na każdej stronie strzela focha.

Fabuła jest bzdurna, obfitująca w nieprawdopodobne zbiegi okoliczności a ilością nieszczęść jakie spadają na głównych bohaterów można by obdzielić pół dzielnicy. Wszystko to czyni z tej powieści łzawy melodramat na miarę programów typu „Trudne Sprawy”. A o pracy polskiej policji pani Michalak ma niewielkie pojęcie albo po prostu naoglądała się za dużo amerykańskich seriali o szybko działających, miłych i współczujących strażnikach prawa.

Fatalny styl nie powinien zresztą dziwić, wystarczy spojrzeć na częstotliwość z jaką autorka publikuje swoje powieści. Trzy – cztery nowe publikacje w roku zdają się potwierdzać moje podejrzenia o pisanie na zamówienie – czyli szybko, byle jak i zapewne w oparciu o jakiś schemat.

Zrobiłam mały research w sieci i okazuje się, że Katarzyna Michalak ma spore grono wielbicielek, z którymi chętnie koresponduje na łamach prowadzonego przez siebie bloga i na facebooku. Także zdecydowana większość recenzji jej książek jest pozytywna, rzadko trafiają się czytelniczki krytykujące jej twórczość. Ja jednak dołączę do tego niewielkiego procenta osób, które na myśl o stylu pani Michalak reagują zduszonym jękiem i towarzyszącym mu plaśnięciem dłoni o czoło. Rozumiem, że są osoby, które potrzebują takich historii i takich emocji, ja jednak znajomość twórczości tej poczytnej autorki zakończę na tej jednej przeczytanej książce.

Moja ocena: 1/5

autor: Katarzyna Michalak
tytuł: Spełnienia marzeń!
wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
liczba stron: 168
Charlie N. Holmberg - The Paper Magician

Charlie N. Holmberg - The Paper Magician


Pierwszy raz zetknęłam się z „The Paper Magician” na Instagramie, gdzie debiutancka powieść młodziutkiej Amerykanki o męskim imieniu zbierała całkiem pochlebne opinie. Książka nie ukazała się jeszcze na polskim rynku i nic mi nie wiadomo na temat ewentualnych planów jej wydania. Czytałam ebooka po angielsku.

Bohaterką powieści jest Ceony Twill, absolwentka Szkoły Magii, która trafia na praktyki do domu Emery Thane’a – maga (czarodzieja, magika? Nie wiem jakie słowo byłoby tu najodpowiedniejsze i powiem szczerze, że jeśli książka ukaże się po polsku na pewno ją przeczytam, by dowiedzieć się w jaki sposób zostały przetłumaczone niektóre terminy występujące w książce) zajmującego się papierową magią. Ceony nie jest szczególnie zachwycona magicznym elementem, jaki przypadł jej w udziale – papier wydaje jej się nudny i dający małe pole do popisu. Zawsze marzyła o tym, by zajmować się metalem. Pokornie jednak uczy się zaklęć objaśnianych przez nauczyciela, który wydaje jej się być znaczne ciekawszą postacią niż magia, którą reprezentuje. Thane jest bardzo tajemniczy, zamknięty w sobie i nieco gburowaty, co na początku zniechęca do niego Ceony ale w miarę upływu czasu, dziewczyna czuje się coraz bardziej zaintrygowana jego osobą. A kiedy pewnego dnia, zupełnie znienacka, pojawia się w domu czarnowłosa piękność, która za pomocą magii krwi chce uśmiercić Thane’a, Ceony decyduje się wyruszyć w bardzo nietypową i chyba nigdzie wcześniej nie występującą w literaturze podróż, by ratować swego nauczyciela…

Uch, pisanie o treści tej książki bez zdradzania co ciekawszych faktów i zdarzeń jest bardzo trudne!
Zacznijmy może jednak od pewnej cechy świata wykreowanego przez Holmberg, która szalenie mi się spodobała. Zazwyczaj w powieściach, w których mamy do czynienia z magią, jest ona ukazywana jako zbiór zaklęć rzucanych przez maga/czarodzieja, które pozwalają mu przejąć władzę nad siłami nadprzyrodzonymi i w ten sposób zmieniać rzeczywistość. Dodajmy, że magia ta dotyczy praktycznie wszystkich zjawisk. U Holmberg jest zupełnie inaczej: poszczególni magowie uczą się magii związanej z tylko jednym, wybranym przez siebie (lub narzuconym) elementem: może to być papier, szkło, metal itp. Mag związany z papierem nie potrafi ożywić metalu i odwrotnie. Była to dla mnie bardzo miła i ciekawa odmiana. A Holmberg wspaniale potrafi opisywać ten rodzaj magii na przykładzie swojej bohaterki uczennicy, która wraz z czytelnikiem poznając coraz bardziej skomplikowane ‘foldy’ (sztuka składania papieru, jak w orgiami), zaczyna rozumieć jak wielką moc ma ten niepozorny na pierwszy rzut oka element.

Nie jestem w stanie podać dokładnego czasu i miejsca akcji, zresztą nie przypominam sobie aby autorka informowała o tym wprost ale na podstawie pewnych faktów można się domyślić, że fabuła osadzona jest gdzieś w Anglii na przełomie XIX i XX wieku.

Powieść jest napisana prostym językiem, nie zawiera skomplikowanych form składniowych czy wydumanych metafor. Widać, że jest to debiut Charlie N. Holmberg, podobnie da się to zauważyć w niektórych rozwiązaniach fabularnych czy zbyt nagłych i – przynajmniej z mojej perspektywy – nieuzasadnionych zwrotach akcji ale nie jest to poważny zarzut z mojej strony. Powieść czytało mi się całkiem przyjemnie a spora ilość naprawdę ciekawych i innowacyjnych pomysłów sprawiła, że przymknęłam oko na pewne niedociągnięcia.


Holmberg bardzo umiejętnie stopniuje napięcie i oszczędnie dawkuje informacje na temat przeszłości Thane’a. Dopiero w drugiej części powieści, w trakcie osobliwej podróży Ceony (ależ chciałabym o tym napisać, ale nie! Cicho sza! Nic nie zdradzę) krok po kroku poznajemy jego życie i uczucia praktycznie od podszewki.

Wątku romansowego pomiędzy Ceony a Thanem tu praktycznie nie ma i chwała za to autorce. Pozwala to czytelnikowi skupić się na szczegółach świata przedstawionego czy na koncepcji działania papierowej magii. Cień kiełkującego uczucia pojawia się pod sam koniec powieści i to ku zaskoczeniu obojga bohaterów. Dobrze to pani rozegrała, pani Holmberg.

„The Paper Magician” jest pierwszą częścią trzytomowego cyklu, ale nie wiem czy zdecyduję się kontynuować jego czytanie. Kreacja świata przedstawionego może i jest ciekawa i na pewno warto się z nią zapoznać choćby ze względu na jej unikalność w literackim świecie ale powiedzmy sobie szczerze – nie są to porywające historie, nie tęsknię jakoś szczególnie za bohaterami. Jeśli sięgnę po kolejne tomy to raczej z chęci poczytania trochę po angielsku.

Moja ocena: 3,5/6

autor: Charlie N. Holmberg
tytuł: The Paper Magician

wydawnictwo: 47 North
liczba stron: 224




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger