Harper Lee - Zabić drozda

Harper Lee - Zabić drozda


Pamiętam jak pierwszy raz zetknęłam się z tym tytułem - byłam wtedy w siódmej lub ósmej klasie szkoły podstawowej i jedna z nauczycielek pożyczyła mi tę książkę abym ją przeczytała do olimpiady z języka polskiego. Ani tytuł ani okładka z ptaszkiem nie wzbudziły mojego zainteresowania a że w tym wieku ma się fiu bździu w głowie i czyta się raczej powiastki dla młodzieży o miłości, to olałam Harper Lee i olimpiadę i zajęłam się dalej tym, co mnie wtedy bardziej interesowało. I z perspektywy czasu cieszę się, że nie przeczytałam wtedy tej książki, bo obawiam się, że zajęta bzdurnymi myślami mogłabym jej nie zrozumieć a przez to i nie docenić.Tytuł jednak zapamiętałam i kiedy natknęłam się na niego będąc już na studiach postanowiłam dowiedzieć się, co też takiego ciekawego przegapiłam będąc w wieku cielęcym. Jak się potem okazało, "Zabić drozda" stało się jedną z najważniejszych powieści mojego życia.

Po raz drugi sięgnęłam po nią w ramach wyzwania czytelniczego Amerykańskie Południe i utwierdziłam się w przekonaniu, że "Zabić drozda" nadal mnie zachwyca ale że i ja z wiekiem dojrzewam do pełnego rozumienia pewnych spraw i chyba staję się coraz wrażliwsza na niesprawiedliwość i ludzkie cierpienie, bo w kilku miejscach uroniłam sporo łez.

Powieść podzielona jest na dwie części. W pierwszej autorka zapoznaje nas z miejscem akcji oraz bohaterami. Narratorką jest dziewięcioletnia Jean Louise, zwana Smykiem, która wraz ze swoim o 4 lata starszym bratem Jeremym (Jemem) oraz przyjeżdżającym co lato na wakacje do Maycomb kolegą Dillem spędza czas na wspólnych dziecięcych zabawach. Szczególnie intersuje tę trójkę los Arthura Radley'a, który od prawie 20 lat nie wychodzi z domu. Dziecięca fantazja (napędzana plotkami w mieście) podpowiada im niestworzone rzeczy o "Dzikim Radley'u", który to według ich mniemania wymordował pół swojej rodziny i krąży nocą po osiedlu szukając nowych ofiar. Dzieci próbują różnymi sposobami wywabić "Dzikiego" z domu, by móc go wreszcie zobaczyć. To jednak nie jest najważniejszy wątek w tej powieści.

Niepostrzeżenie autorka daje tu i ówdzie do zrozumienia, że Alabama lat 30-tych nadal jest stanem, gdzie czarni traktowani są jako ludzie drugiej kategorii, praktycznie bez żadnych praw, o czym boleśnie przekonamy się w części drugiej. Tu mianowicie akcja krąży głównie wokół sprawy czarnoskórego Toma Robinsona oskarżonego o gwałt na białej kobiecie. A adwokatem Toma jest Atticus Finch, ojciec Smyka i Jema.

Atticus jest jednym z moich ukochanych bohaterów literackich, człowiekiem (mimo iż fikcyjnym) godnym naśladowania, którego podziwiam za mądrość, odwagę i niezwykły szacunek dla każdej istoty na ziemi. Jest to człowiek, który nie powtarza ślepo słów, myśli czy czynów innych ludzi i który swoim zachowaniem na co dzień udowadnia, że w każdej sytuacji, choćby takiej bez wyjścia, kiedy wiemy, że i tak jesteśmy na straconej pozycji, należy kierować się własnym rozumem i sumieniem.

"[...] ale ja zanim będę mógł żyć w zgodzie z innymi ludźmi, przede wszystkim muszę żyć w zgodzie z sobą samym. Jedyna rzecz, jaka nie podlega przegłosowaniu przez większość, to sumienie człowieka." [1]

Dlatego też Atticus podejmuje się obrony Robinsona, mimo iż wie, że czarnoskóry mężczyzna, choć jest niewinny, w rasistowskim mieście i tak nie ma najmniejszych szans na uniknięcie kary. Finch nie rozróżnia ludzi na białych i czarnych, dla niego każdy człowiek bez względu na kolor skóry zasługuje na szacunek. Gdyby - mimo świadomości, że z góry skazany jest na przegraną - nie podjął się obrony Toma, miałby do końca życia wyrzuty sumienia, że nie uczynił wszystkiego, by pomóc temu człowiekowi - "[...] cóż, kiedy w zamkniętych sądach ludzkich serc nie miał żadnych argumentów." [2] Nie wszyscy mieszkańcy Maycomb popierają działania Fincha, są tacy, którzy mają mu za złe, że broni "czarnucha". Mała Smyk nie rozumie całej tej sytuacji i wpada w gniew, gdy inne dzieci w szkole przezywają jej ojca "murzyńskim pachołkiem". Któregoś dnia zwierza się Atticusowi ze swych rozterek:

"- Więc ty na pewno nie jesteś murzyński pachołek, prawda?
- Jestem. Robię, co mogę, żeby służyć wszystkim. Czasem mi ciężko... Dziecino, wcale nie obrażają takie wyzwiska, chociaż temu, kto je rzuca, wydają się najgorszą obelgą. Dowodzą tylko ubóstwa umysłowego osób, które nimi szafują i bynajmniej nie ranią." [3]
I chyba to właśnie jest najgorsze w rasizmie - że wpaja się go ludziom już od najmłodszych lat. Smyk opowiada wszystkie zdarzenia ze swej dziecięcej perspektywy i nie jest przez to w stanie trzeźwo ocenić, czy to co słyszy jest z moralnego punktu widzenia poprawne czy nie. W swej dziecięcej naiwności może jedynie powtarzać to, co słyszy wokół, bo skoro wszyscy są zdania, że czarni są gorszym gatunkiem człowieka, to z pewnością rzeczywiście tak jest.

Harper Lee
Ale to się odnosi nie tylko do rasizmu ale do odmienności w ogóle. "Zabić drozda" to moim zdaniem
powieść właśnie o odmienności, o tym, że należy ją szanować zamiast z niej szydzić i powtarzać bezmyślnie słowa innych. Nie należy się jej bać, bo przy bliższym poznaniu okazuje się, że to "inne" jest w gruncie rzeczy takie samo jak my. Doskonale odzwierciedla to zarówno wątek "Dzikiego Radley'a", który w rzeczywistości okazuje się nie być szalonym mordercą a człowiekiem, którego mierzi małomiasteczkowe zakłamanie (które dobrze widać na podwieczorku zorganizowanym przez ciocię Alexandrę w domu Atticusa, kiedy to wychodzi na jaw fałszywa moralność najpobożniejszych osób w mieście) i który wolał zamknąć się w swoim własnym świecie niż musieć w tym zakłamaniu uczestniczyć, jak i sprawa Toma Robinsona, który jest dobrym i uczynnym człowiekiem, mimo iż to przecież tylko "czarnuch". Chciał zwyczajnie pomóc białej kobiecie, bo zdawał sobie sprawę z jej ciężkiej sytuacji życiowej a mimo to został przez nią i jej ojca oskarżony o czyn, którego się nie dopuścił i dopuścić nie mógł. To biały człowiek - wyższa rasa panów - okazał się tu być gorszy. Szacunek dla inności drugiego człowieka widać też choćby w takiej niepozornej scenie kiedy Smyk głośno wyraża swe zdziwienie zachowaniem zaproszonego przez nią ubogiego kolegi szkolnego, który podczas obiadu polewa ziemniaki sosem z melasy. Ostro reaguje na to Calpurnia, czarnoskóra gosposia, która pracuje u Finchów wiele lat i praktycznie wychowała Smyka i Jema (matka zmarła gdy Smyk była malutkim dzieckiem) i która tłumaczy Smykowi, że Walter jest jej gościem i choćby chciał jeść obrus ze stołu należy mu na to pozwolić, bo to że u niego w domu panują inne zwyczaje, nie oznacza, że należy z tego powodu z niego szydzić. Także bliższy kontakt z Dolfusem Raymondem, miasteczkowym pijaczyną sprawia, że dzieci przekonują się, że plotki o tym człowieku nie do końca są prawdą a sposób bycia jaki sobie obrał ma swój głębszy sens.

Ale jest to też powieść o utracie dzieciństwa. O tym, że czas beztroskich zabaw w ogrodzie czy na werandzie w pewnym momencie się skończy i czy tego chcemy czy nie będziemy musieli stawić czoło światu dorosłych i zmierzyć się z jego problemami. Takim zetknięciem ze światem dorosłych jest dla trzech małych bohaterów właśnie sprawa o gwałt.

Nie bez znaczenia jest tytuł powieści. Jego wyjaśnienie autorka podaje nam w scenie, w której Jem dostaje w prezencie wiatrówkę. Atticus ostrzega go wtedy:

"Strzelaj więc sobie, ile chcesz, do sójek, jeżeli ci nie za trudno je trafić, tylko pamiętaj, że grzechem jest zabić drozda" [4]

Dokładniej tłumaczy to sąsiadka Finchów, pani Maudie:

"Drozdy nic nam nie czynią poza tym, że radują nas swoim śpiewem. Nie niszczą ogrodów, nie gnieżdżą się w szopach na kukurydzę, nie robią żadnej szkody, tylko śpiewają dla nas z głębi swoich ptasich serduszek. Dlatego właśnie grzechem jest zabić drozda." [5]
Takimi drozdami są w tej powieści Arthur Radley oraz Tom Robinson - dobrzy i nie czyniący nikomu krzywdy ludzie, którzy zostają zabici (tu w rozumieniu: skrzywdzeni) przez bezmyślne działania ludzi. Psychika młodego Arthura została stłamszona przez surowego i okrutnego ojca, ale pomimo ogromu cierpień "Dziki Radley" pozostał w głębi duszy dobrym człowiekiem: to on zostawiał w dziupli w drzewie małe prezenty dla Smyka i Jema, to on okrył małą Jean Louise kocem podczas pożaru domu pani Maudie, to wreszcie on uratował dzieci przed Bobem Ewellem. Tom Robinson nigdy nie odważyłby się zgwałcić kobiety, wiedział w jak trudnej sytuacji jest Mayella Ewell i chciał jej jedynie pomóc w pewnych pracach domowych (np. rąbanie drewna), bo wiedział, że jej wiecznie zapijaczony ojciec tego nie zrobi. W swej dobroci chciał jej jedynie ulżyć w ciężkiej pracy a odpłacono mu za to wyrokiem śmierci.

Jest to jedna z najbardziej wartościowych powieści, z jakimi się spotkałam w życiu, uczy szacunku do drugiego człowieka, bez względu na kolor jego skóry, pochodzenie czy życiowe wybory. Zrozumiała to w końcu i mała Smyk, która w rozmowie z bratem stwierdziła:

"Nie Jem. Myślę, że jest tylko jeden rodzaj ludzi. Ludzie." [6]
Warto o tym pamiętać.

Nie przegapcie tej książki.

Moja ocena: 6/6

[1] Harper Lee, Zabić drozda, Wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1979, str. 134
[2] tamże, str. 295
[3] tamże, str. 139
[4] tamże, str. 115
[5] tamże, str. 115
[6] tamże, str. 279

autor: Harper Lee
tytuł: Zabić drozda
tytuł oryginału To kill a mockingbird
tłumaczenie: Zofia Kierszys 
wydawca: Książka i Wiedza
liczba stron: 389

Sztuka kochania czyli serdeczne porachunki

Sztuka kochania czyli serdeczne porachunki

Wczoraj, czyli w Walentynki, w dużej sali kinowej Łódzkiego Domu Kultury miał miejsce kameralny spektakl muzyczny z udziałem Katarzyny Skrzyneckiej i Dariusza Kordka pt. "Sztuka kochania czyli serdeczne porachunki" (reż. Jan Szurmiej). Ten króciutki, bo trwający nieco ponad godzinę spektakl przedstawia jeden wieczór z życia pewnej pary - Ewy i Tomka. A wieczór jest szczególny, bo to ich dziesiąta rocznica ślubu. Skłania to bohaterów do wspomnień - jak się poznali, jak Tomek o mały włos nie spóźnił się na własny ślub, o początkowych trudnościach finansowych, o małej kawalerce z karaluchami, o drugiej kobiecie... Po krótkich dialogach wprowadzających w sytuację następuje piosenka (do słów Jadwigi Has i muzyki m.in. Seweryna Krajewskiego). Bohaterowie podsumowują razem spędzone lata i na nowo uczą się... sztuki kochania (ale nie tej cielesnej ;))



Poszłam na to przedstawienie tylko i wyłącznie ze względu na Kasię Skrzynecką. Uwielbiam ją jako wokalistkę i jako człowieka - cenię jej pogodę ducha, ogromne poczucie humoru, wewnętrzne ciepło i serdeczność. Nigdy nie było mi dane zobaczyć jej na żywo, więc kiedy nadarzyła się okazja, by ją nie tyle zobaczyć, co i posłuchać, skorzystałam bez namysłu. Udało mi się zdobyć bilet w pierwszym rzędzie a miejsce miałam wyjątkowo korzystne - siedziałam dokładnie tam, gdzie aktorzy co chwila podchodzili na brzeg sceny i przystawali/siadali/kucali/klękali. Miałam ich dosłownie na wyciągnięcie ręki. A Panią Kasię udało mi się zobaczyć jeszcze przed samym spektaklem - akurat jak oddawałam płaszcz do szatni, Skrzynecka wyszła na moment z sali, gdzie trwały ostatnie próby dźwięku, szukając czegoś/kogoś. Zdziwiłam się, że jest tak niewielka :) To niesamowite uczucie widzieć swego idola dosłownie dwa metry od siebie, móc się mu przyjrzeć z bliska, wymienić spojrzenie czy uśmiech.

Co mogę powiedzieć o samym przedstawieniu? Podobało mi się, choć nie jest to spektakl, który wbija w fotel. Mówi prostym językiem o codziennych małżeńskich sprawach, o radościach i smutkach, chwilach nadziei i rozczarowania. Autorka libretta, pani Jadwiga Has tak mówi o przesłaniu płynącym z jej tekstów: "Chciałabym, abyśmy w dzisiejszych nerwowych, zaginionych dniach nie zgubili miłości, zatrzymali się na chwilę i być może zastanowili nad tym, co w życiu i partnerstwie dwojga ludzi jest najważniejsze. Pamiętajmy o miłości i nie uciekajmy od wydarzeń, które niesie ona w sobie - to moje skromne przesłanie do widzów. Będę szczęśliwa, jeżeli w naszym spektaklu odnajdą Państwo, być może, cząstkę własnego życia". Ja taką cząstkę znalazłam. I mimo iż niby jest to ot taki sobie zwykły spektakl o zwykłych sprawach, to na końcu poryczałam się jak głupia. Bo właśnie końcówka przedstawienia jest moim zdaniem najlepsza (z piękną piosenką "A my płyniemy").


Wszystkie piosenki były wykonywane na żywo, aktorzy nie śpiewali z playbacku. Oboje mają niezwykłe poczucie rytmu - żebyście widzieli Kaśkę tańczącą sambę!!! Oj jestem pewna, że niejednemu facetowi na widowni stanęło wtedy serce (i nie tylko ;-)) Darek Kordek wokalnie znacznie lepiej wypada na żywo niż na płycie, jego głos jest bardziej ekspresyjny i taki hm... brakuje mi odpowiedniego słowa - niewygładzony? Skrzynecka jest rewelacyjna zarówno na płytach jak i na żywo - choć akurat w jej przypadku mogę być nieobiektywna ;-) Był nawet jeden bis.

Podsumowując: podobało mi się. Nie napiszę, że jest to spektakl, który koniecznie trzeba obejrzeć, bo tak nie jest. Ale jeśli chcecie miło spędzić godzinkę czasu słuchając piosenek o mądrych tekstach, to się wybierzcie. Spektakl jest grany gościennie w wielu miastach Polski (w roli Ewy występują zamiennie Katarzyna Skrzynecka i Olga Bończyk).

TUTAJ zdjęcia ze spektaklu (z Olgą Bończyk jako Ewą)
TUTAJ fragment spektaklu (także z O.Bończyk - akurat uważam, że Skrzynecka odegrała tę scenę dużo dużo lepiej, bardziej ekspresyjnie)
TUTAJ można posłuchać piosenek ze spektaklu (w folderze POLSKIE -> Bonczyk Olga -> Sztuka kochania)
Trzy razy "A" czyli Kreativ Blogger Award

Trzy razy "A" czyli Kreativ Blogger Award


Zostałam wyróżniona przez Anię, Annę i Arię wirtualną nagrodą Kreativ Blogger, za którą chciałabym z całego serca podziękować. Miło jest wiedzieć, że ktoś docenia moje wysiłki w tworzeniu sympatycznego miejsca w sieci, gdzie niektórzy lubią od czas do czasu zajrzeć i czerpać stąd inspiracje. Dziękuję! :)

Zgodnie z zasadami powinnam teraz wytypować 7 blogów, które według mnie zasługują na to miano. Cenię wszystkich autorów blogów, na które zaglądam - jest ich bardzo dużo (więcej niż mam w blogowych zakładkach - często dodaję różne adresy do ulubionych w komputerze a zapominam dopisać je tutaj), wskażę jednak tylko trzy - te najbardziej inspirujące, pobudzające do myślenia, wzbogacające moją wiedzę o całe multum interesujących rzeczy. A oto nominowane osoby:

Ninedin - Bardzo cenię sobie ludzi z pasją a ta wylewa się z jej notek wręcz hektolitrami. I nieważne czy autorka pisze o fantastyce, angielskim romantyzmie, literaturze greckiej, arabskiej poezji andaluzyjskiej, filmie czy interpretuje słowa piosenki swego ulubionego zespołu - robi to w ciekawy sposób, pełen erudycji, momentami trochę naukowy (ale nie nudny!!!) i sprawia, że jak zahipntyzowana chłonę każde jej słowo. Zazdroszczę studentom UJ takiego wykładowcy ;) Przeczytałam ten blog od deski do deski i z niecierpliwością czekam na każdy nowy wpis.

Padma - Pozostajemy w kręgu akademickim, jednak zmieniamy kierunek studiów ;) (Tak, lubię środowisko akademickie i mam do niego ogromny sentyment). Miasto Książek jest dla mnie źródłem niewyczerpanej wiedzy o literaturze i kulturze angielskiej. Czuć, że autorka fascynuje się epoką wiktoriańską a dzięki interesującym notkom udaje jej się przenieść część tej pasji na czytelnika.

Chihiro - To również jeden z blogów, który przeczytałam niemalże od deski do deski, zafascynowana tematyką wpisów. Autorka nie skupia się na jednej dziedzinie, pisze o literaturze, muzyce, podróżach i życiu w ogóle. Jest dla mnie źródłem inspiracji muzyczno-książkowych oraz źródłem wiedzy o dalekim świecie.

P.S. Miałam ostatnio mały zastój w czytaniu, stąd znikoma ilość recenzji książek w ostatnich dniach. Od przyszłego tygodnia powinno się to zmienić :) A już jutro relacja ze spektaklu muzycznego z udziałem Katarzyny Skrzyneckiej i Dariusza Kordka, na który wybieram się dziś wieczorem :)
Mistrzowie nie umierają - "Nine - Dziewięć"

Mistrzowie nie umierają - "Nine - Dziewięć"


Miałam na tym blogu pisać tylko o książkach i wydarzeniach związanych z literaturą, ale jestem świeżo po obejrzeniu filmu "Nine - Dziewięć", który wywołał we mnie lawinę emocji i chciałabym się z Wami podzielić moimi wrażeniami.

Jeżeli jeszcze go nie widzieliście, bo uważacie, że z filmu z obsadą z samych gwiazd i gwiazdek Hollywoodu o ponętnych ciałkach niekoniecznie musi wyniknąć coś dobrego (a już na pewno nic głębokiego) a fakt, że twórcy filmu inspirowali się słynnym "Osiem i pół" Federica Felliniego, jednego z najwybitniejszych reżyserów wszech czasów skłania Was ku opinii, że na pewno wyjdzie z tego wielki gniot, to jesteście w błędzie.
Ostatni raz tak bardzo dałam się porwać emocjom oglądając "Upiora w operze" w reż. Joela Schumachera. Jestem osobą mocno reagującą na muzykę połączoną z odpowiednim obrazem, ale niestety rzadko kiedy coś oddziałuje na mnie tak silnie, bo albo muzyka nie taka albo obraz mi nie pasuje. W przypadku "Nine" chłonęłam nie tylko dźwięki i obrazy ale przede wszystkim opowiedzianą w nim historię Guido - włoskiego reżysera (w tej roli bardzo, bardzo dobry Daniel Day-Lewis), który popadł w niemoc twórczą i nie potrafi stworzyć nowego, oczekiwanego przez wszystkich filmu. I podobnie jak jego imiennik w arcydziele Felliniego, otaczają go kobiety jego życia - matka, przyjaciółka, kochanka, muza, żona... A całość prowadzi do wielkiego finału (z bardzo symboliczną i bardzo wzruszającą ostatnią sceną) - manifestacji nie tyle triumfu życia co wielkości człowieka.

Myślę, że wielbiciele filmów Felliniego będą i tą produkcją zachwyceni i nie stwierdzą z niesmakiem, że to profanacja arcydzieł mistrza. Ja wyraźnie czułam tam ducha nieżyjącego włoskiego reżysera i jestem zdania, że Rob Marshall kręcąc "Nine" inspirował się nie tylko "Osiem i pół" ale całą twórczością Felliniego i chciał poprzez swój obraz oddać hołd wielkiemu człowiekowi kina. Ale nie tylko jemu - bo "Nine" to też wielki hymn na cześć kobiet, kobiet wcielających się w życiu w różne role - wyrozumiałej matki, ognistej kochanki, wiernej żony, eterycznej muzy czy służącej dobrą radą przyjaciółki. Kobiet, bez których mężczyzna byłby nikim.

Jest to film wywołujący skrajne emocje - od śmiechu i radosnej euforii po zadumę i wzruszenie. Większość aktorów mówi po angielsku z mocnym włoskim akcentem, co sprawiało, że z mojej twarzy nie znikał ironiczny uśmieszek - mój szef jest Włochem, więc znam dobrze zarówno akcent jak i tą pokręconą włoską mentalność ;-). Zresztą zamierzam mu ten film polecić, bo zawiera receptę na wszystkie jego problemy - "lie for Italia!" (co mój szef zresztą już od dawna praktykuje... ;-))
Natomiast niezwykle wzruszają sceny ze zmarłą matką Guida (w tej roli Sophia Loren), w szczególności scena, w której Guido załamuje się i na wpół zgięty płacze i mówi do matki (której postać wyobraża sobie przed sobą), że już nie wie co ma robić.

Bardzo ale to bardzo podobało mi się idealne dopasowanie piosenek i tła/obrazu/choreografii do charakteru i roli poszczególnych kobiet. Żona Luisa (Marion Cotillard) śpiewa dramatyczny utwór o niekochanej, zdradzanej żonie, która kiedyś miała głowę pełną marzeń a teraz zgorzkniała czekając na wiecznie nieobecnego i zajętego własnymi myślami męża. Kochanka Carla (Penelope Cruz) prezentuje się w mocno erotycznym utworze skierowanym do obiektu swej miłości, muza Claudia (Nicole Kidman) wyśpiewuje Guido swe smutne wyznanie w jakże symbolicznej scenie przy fontannie (kto oglądał "La dolce vita" wie o co chodzi), prostytutka Saraghina (Fergie) kusi nas w ognistym utworze na wzór cygański, dziennikarka Vogue'a Stephanie (Kate Hudson) porywa w radosnej piosence o Guido i cinema italiano (cały czas chodzi mi ten utwór po głowie) wyśpiewanej jak przystało na pracownicę działu mody na wybiegu dla modelek a przyjaciółka Liliane (Judy Dench) pokazuje w zabawnej rewiowej piosence, że warto zawsze czerpać radość z życia i poprzez swą pracę uszczęśliwiać innych. Muzyka jest naprawdę świetna. Akurat traf chciał, że po wyjściu z kina skierowałam swe kroki do Empiku, by coś tam zakupić a podchodząc już do kasy zauważyłam na blacie wśród innych produktów z oferty specjalnej soundtrack z "Nine"! Nie mogłam nie kupić!

Zachęcam Was do wybrania się do kin. Naprawdę warto.


tytuł: Nine - Dziewięć
reżyseria: Rob Marshall
scenariusz: Anthony Minghella, Michael Tolkin
gatunek: Dramat, Musical
produkcja: USA, Włochy
premiera: 22 stycznia 2010 (Polska), 3 grudnia 2009 (świat) 
Jan Potocki - Rękopis znaleziony w Saragossie (audiobook)

Jan Potocki - Rękopis znaleziony w Saragossie (audiobook)


Nie przepadam za audiobookami, gdyż zwykle są okrojoną wersją książki. Poza tym mam problem z podzielnością uwagi i słuchanie takiego audiobooka podczas np. sprzątania czy zmywania nie wchodzi w rachubę, bo po paru minutach łapię się na tym, że pogrążam się we własnych myślach zamiast przysłuchiwać się lecącej z głośników opowieści. Jednak całkiem niedawno trafiłam na ciekawy artykuł o Janie Potockim, która to postać na tyle mnie zaintrygowała, że postanowiłam spróbować wsłuchać się w jego najsłynniejszą powieść podczas wieczornego (a raczej nocnego) haftowania. I muszę przyznać, że zawarte na 8 płytach historie czytane przez Marka Kondrata uprzyjemniły mi kilka takich wieczorno-nocnych "sesji robótkowych" :)

Jan Potocki zdecydowanie jest postacią godną uwagi, w wieku 28 lat zdążył już zwiedzić kawał świata a jego relacje z odbytych podróży jak i rozprawy polityczne i naukowe budziły w czytelnikach podziw i zachwyt. Był kimś na wzór dzisiejszego reportera wojennego, który jeździ w najniebezpieczniejsze zakątki świata, by z samego centrum wydarzeń relacjonować zaistniałe wypadki. Obserwował wojnę Holandii z Prusami, służył na statkach Kawalerów Maltańskich broniących wyspę przed piratami, towarzyszył rosyjskiej misji dyplomatycznej do Chin, odbył lot balonem nad Warszawą, był posłem na Sejm Czteroletni (choć nigdy nie wygłosił żadnej mowy, gdyż... słabo znał język ojczysty - pisał i mówił wyłącznie po francusku), założył drukarnię wydającą tygodnik z sejmowymi debatami, był świadkiem wielkiej rewolucji we Francji, przyjaźnił się z królem Stanisławem Augustem ale przede wszystkim podróżował, podróżował, podróżował... Jego pasja naukowo-badawcza pchała go ciągle w najdalsze zakątki świata, gdzie spisywał i rysował wszystko, co ujrzał.

Podróże te były inspiracją do napisania (po francusku oczywiście) "Rękopisu znalezionego w Saragossie", powieści wielowątkowej, o szkatułkowej formie. Opisuje ona dzieje pewnego kapitana gwardii walońskiej, który zgubiwszy swój oddział w górach Sierra Madre, relacjonuje swe przeżycia z dalszej samotnej już wędrówki, opisuje spotkania z różnymi ludźmi i dzieli się z czytelnikiem opowiedzianymi mu przez nich historiami. Stąd też forma szkatułkowa, jedna historia wynika tu z drugiej. Momentami "Rękopis znaleziony w Saragossie" przypomina awanturniczą powieść spod znaku płaszcza i szpady, innym razem mroczne gotyckie opowieści o duchach i upiorach ale to, co najbardziej zaskakuje czytelnika, to opisy codziennych igraszek z dwoma Mauretankami (naraz!). Myślę, że takie pikantne szczegóły mogły wzbudzać w ówczesnych czytelnikach niezdrowe podniecenie - wbrew pozorom społeczeństwo przełomu XVIII i XIX wieku (a przynajmniej arystokracja) wcale nie było tak pruderyjne jak by nam się dziś mogło wydawać; za zamkniętymi bramami niejednego pałacu odbywały się orgie na miarę tych dzisiejszych. Co jak co, ale te jednoznaczne opisy form spędzania godzin nocnych z dwoma kuzynkami naraz (dziś my uznajemy to za kazirodztwo, ale w ówczesnych czasach takie relacje a nawet małżeństwa między kuzynostwem były raczej na porządku dziennym), na dodatek o odmiennym kolorze skóry jak i innym wyznaniu były dosyć śmiałym posunięciem, mogącym przysporzyć autorowi zarówno problemów z cenzurą jak i z drugiej strony przyciągać uwagę rzeszy czytelników.

Jedne historie są ciekawe, inne trochę nużą, należy je więc sobie dawkować po trochu, choć i tak nadmiar szczegółów grozi nam pogubieniem się w opowiadanych historiach. Mimo to warto poznać dzieło Jana Potockiego a jeśli ktoś nie czuje się jeszcze dość zachęcony do lektury, to proponuję poczytać sobie jakąś biografię Potockiego. Jestem pewna, że pasja i zapał tego człowieka do poznawania coraz to nowych krain i ludów spowodują, że będziecie chcieli zapoznać się jego słynną powieścią, która łączy w sobie orientalizm, magię, kabałę, erotykę i przygody godne bohatera powieści awanturniczych.

Moja ocena: 3,5/6

Przypadkiem znalazłam w sieci wersję do czytania online - kto ma ochotę zapoznać się z tym słynnym dziełem, niech kliknie TUTAJ
International Nonino Prize 2010 dla Siegfrieda Lenza

International Nonino Prize 2010 dla Siegfrieda Lenza

W dniu 30.stycznia 2010 Siegfried Lenz odebrał z rąk Claudio Magrisa nagrodę Nonino w kategorii literatury zagranicznej. Niemiecki pisarz został uhonorowany za całokształt twórczości ze szczególnym uwzględnieniem powieści "Lekcja niemieckiego" (Die Deutschstunde). Przewodniczącym jury był V.S. Naipaul, noblista z 2001 roku. W swoim uzasadnieniu jury stwierdziło m.in., że "w swojej kreatywnej twórczości Lenz potrafił z dystansem i nieufnością wobec każdej ideologii podejmować temat przemocy i prześladowań."

Nagroda Nonino (Premio Nonino), ufundowana przez włoską firmę Grappa Nonino, istnieje od 1975r. Co roku honoruje się nią wybitne osobistości i inicjatywy kulturalne z Włoch i całego świata. To jedna z najbardziej znanych i poważanych nagród we Włoszech.

Siegfried Lenz
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2009-2017 Zacisze Literackie , Blogger